Andrzej B. Czulda "ZA
KURTYNĄ PAMIĘCI"
Wydawnictwo: Muzeum Kinematografii w Łodzi - 2014
Projekt okładki, tekst, zdjęcia: Andrzej B. Czulda
Za kurtyną wieczności.
Na taką książkę czekaliśmy
od dawna. My przewodnicy i wszyscy miłośnicy łódzkiej historii żyliśmy
nadzieją, że ktoś ją napisze. Ogrom nazwisk i problemów z
ustaleniem szczegółów życia wielu osób spoczywających na Starym
Cmentarzu odsuwały te pomysły na bezpieczną odległość. Pytania o
książkę powracały podczas dorocznych kwest i w trakcie wycieczek po
cmentarzu.
Dziś możemy odetchnąć z
ulgą, otrzymaliśmy tak potrzebny opis cmentarza wzbogacony setkami pięknych
zdjęć i planami kwater, jego autorem jest Andrzej B. Czulda, uznany łódzki
filmowiec dokumentalista, który wyręczył historyków i przewodników
i przygotował znakomity przewodnik po wielowyznaniowej nekropolii.
Przypomniał w nim ponad siedemset nazwisk łodzian, którzy swoją pracą,
dorobkiem naukowym i artystycznym, działalnością społeczną,
bohaterstwem zasłużyli na pamięć. Doskonały układ oparty na
podziale na kwatery, z cyfrowymi oznaczeniami mogił ułatwiają
dotarcie do wszystkich opisanych w tekście postaci. Wybór nazwisk jest
wyborem autorskim, można do niego dopisać jeszcze wiele sylwetek, ale
to temat na kolejny tom przewodnika, bo historia cmentarza nigdy się
nie kończy…
Książka Andrzeja B. Czuldy
jest takim właśnie pochyleniem głowy nad pomnikami i sylwetkami
ludzi, którzy tworzyli historię Łodzi. Trzeba w tym miejscu
przypomnieć, że w dorobku autora znajduje się również dokumentalny
film „Nekropolis. Łódzkie trójprzymierze cieni” (2009 r.), który
wydobył wiele tajemnic i ukazał w nastrojowy sposób najstarszą
nekropolię miasta. Jako załącznik do przewodnika, wzbogaca znacznie
jego papierową treść i jest „haczykiem” dla osób, które
cmentarza jeszcze nie odwiedzały.
Ryszard Bonisławski
Książka, którą udało się oto doprowadzić do
szczęśliwego finału, jest zarówno dla autora jak i wydawcy rodzajem ścieżki
obok głównego traktu. Muzeum Kinematografii w Łodzi zajmuje się przede
wszystkim dokumentowaniem, gromadzeniem, ochroną narodowego dziedzictwa w
obszarze szeroko rozumianej kultury filmowej. Publikowanie efektów tych
działań jest naturalnie jednym z najważniejszych zadań statutowych, ale
przewodnik po cmentarzu nawet przy bardzo szerokiej interpretacji
dziedzictwa filmowego jest jednak działaniem odrobinę pobocznym. Jeśli więc
zdecydowaliśmy się na podjęcie tego wyzwania, zrobiliśmy to z kilku
powodów. Z pewnością nie bez znaczenia jest tu „filmowy” rodowód książki
oraz fakt, że leżący u jej genezy film powstał z niewielkim
koproducenckim wsparciem muzeum. Autora zaś łączą z nami więzi
profesjonalne: jako reżyser filmowy (i łodzianin) ma zawsze otwarte drzwi
do muzeum, jako członek Stowarzyszenia Filmowców Polskich bierze udział w
pracach Rady Muzealnej, jako ekspert uczestniczy w zespole realizującym
nasz Festiwal Mediów „Człowiek w Zagrożeniu”.
Subiektywny przewodnik po Starym Cmentarzu przy ul.
Ogrodowej w Łodzi powstał w pewnym sensie jako działanie towarzyszące
realizacji ukończonego w 2009 roku filmu dokumentalnego Nekropolis. Łódzkie
trójprzymierze cieni. Jego twórca Andrzej B. Czulda, uznany reżyser
dokumentalista, dojrzewał do decyzji o stworzeniu tego popularnego w zamyśle
przewodnika wraz z postępem prac nad filmem. Najpierw wykonał olbrzymią
dokumentację foto- i faktograficzną, potem – już w trakcie prac nad
ostatecznym kształtem obrazu filmowego z żalem musiał rezygnować z wielu
zarejestrowanych materiałów. Kino podporządkowane jest ograniczeniom, wśród
których czas projekcji jest czynnikiem warunkującym ilość pokazanego
materiału. Więc kiedy obejrzał to, co nie zmieściło się w zmontowanym
obrazie, zdecydował się na wykorzystanie części materiałów w
publikacji. Która naturalnie nie jest papierową wersją filmu, jest
przewodnikiem w najbardziej tradycyjnym ujęciu. Doszło bardzo dużo nowych
zdjęć, które sam musiał (chciał!) wykonać, wybierając dogodne i
atrakcyjne dla ekspozycji pory roku i dnia, mając nadzieję, że jego
punkty widzenia zechcą podzielić potencjalni odbiorcy książki. Na których
mógł liczyć, bo w czasie spotkań autorskich po pokazach filmu był zachęcany
do kontynuowania tematu, wielokrotnie też spotykał się z pytaniem o
przewodnik po cmentarzu, taki „dla wszystkich”, który w prosty, przystępny
i popularny sposób dosłownie pokaże jego urodę i przybliży niektóre
przynajmniej postaci tam pochowane. Wybór prezentowanych nagrobków i
sylwetek jest w pełni wyborem autorskim. Są więc takie, które artyście
wrażliwemu na kształt, barwę, nastrój wydały się dostatecznie
atrakcyjne, aby wydobyć je z masy pozostałych. Są te ważne dla historii
Łodzi i historii Polski, jak choćby nagrobek kapitana Pogonowskiego,
postaci ulubionej przez autora, któremu poświęcił jeden ze swoich wcześniejszych
filmów (Stefan Pogonowski, 2002), wreszcie postaci ludzi kultury i sztuki,
artystów plastyków, aktorów, twórców filmowych. Książka od początku
była swego rodzaju wewnętrznym przymusem, dziełem w dosłownym znaczeniu
autorskim. Andrzej B. Czulda wymyślił koncepcję i układ książki,
wykonał kilkaset zdjęć nagrobków (niemal 400), detali i zdjęć ogólnych
cmentarza (między którymi są też zdjęcia lotnicze), opracował i
przygotował opisy. Opracował indeksy nazwisk, których nagrobki znalazły
się w książce, dodał też kilka suplementów, które mogą (choć nie
muszą) zapowiadać ciąg dalszy. I tak po zakończeniu prezentacji części
katolickiej autor umieścił dodatkowo ok. 200 nazwisk osób ważnych dla
historii Łodzi (z podaniem kwater), każde nazwisko uzupełnione zostało o
podstawowe, bardzo krótkie informacje, które pozwalają na identyfikację
osób a także wskazują na ich zasługi czy znaczenie. Opisowa
(prezentacyjna) część przewodnika kończy się zdjęciami (ponad 100)
wybranych nagrobków, które nie zostały opisane w treści. Każda
ilustracja oczywiście z podpisem i numerem kwatery, więc też łatwa do
odnalezienia w przestrzeni cmentarza. I na samym końcu obszerny fragment
związany z filmem Nekropolis. Są tu kadry i zdjęcia robocze z realizacji,
jest literacki komentarz autorstwa Zdzisława Szczepaniaka, znanego w Łodzi
dziennikarza, publicysty, poety, scenarzysty, trochę aktora, a przede
wszystkim autora komentarza do filmu i autora wspomnień „Na łasce X
Muzy”. Z tej właśnie książki przytoczone zostały obszerne fragmenty
opisujące powstawanie filmu. To wszystko przygotował jeden człowiek,
bezinteresownie. A raczej dokładając do tego interesu, bo czas to pieniądz.
Kosztów innych, takich jak energia elektryczna (komputer, internet),
drukarka, oprawa introligatorska chyba nawet nie zauważył. Następnie
opracował graficznie i złożył materiał w taki sposób, że po
wydrukowaniu można było zobaczyć przyszłą książkę. I rozpoczął
szukanie wydawcy albo przynajmniej środków na jej wydanie, a choćby i
jakiejś najmniejszej nawet kwoty, która pozwoliłaby na kontynuowanie
przedsięwzięcia. Przy okazji zrobił coś, co można nazwać wstępnym
badaniem rynku. Usłyszał wiele dobrych, pochwalnych recenzji i ocen od
ludzi najbardziej zainteresowanych: miejskich przewodników, administracji
cmentarzy, miłośników Łodzi, antykwariuszy i księgarzy. Wszyscy jednym
głosem domagali się publikacji przewodnika!
Vox populi, vox Dei. Staramy się nie zawieźć
przyszłych czytelników, choć teraz dopiero pojawia się niepokój. Niepokój
wydawcy wynika przede wszystkim z faktu, ze weszliśmy na grunt dla nas
nowy. Nieźle już zagospodarowany edytorsko z monumentalną monografią
Jana Dominikowskiego Nekropolia Łodzi wielkoprzemysłowej (Łódź 2004),
która jest niedościgłym wzorcem naukowego opracowania sztuki Starego
Cmentarza, jak i pomniejszymi drukami i druczkami (np. doroczne sprawozdania
Towarzystwa Opieki nad Starym Cmentarzem przy ul. Ogrodowej w Łodzi
informujące o renowacji zabytkowych nagrobków). Szczególne obawy o odbiór
tego przewodnika wynikają też z faktu, że w Łodzi wszyscy kochają Stary
Cmentarz, wszyscy go odwiedzają, wszyscy biorą, przynajmniej raz w roku,
odpowiedzialność za jego materialny kształt. A nasza książka powstawała
wprawdzie w określonym kontekście, ale autor obył się bez konsultacji,
nie pytał o dobór obiektów, nie zwracał też uwagi na ewentualne
sugestie i sympatie. Pozostał sam dla siebie autorem i autorytetem. Może
dlatego tak trudno było (i jest) zdobyć środki na jej wydanie, ale też
dzięki temu pozostajemy niezależni, nieskrępowani układami i zobowiązaniami:
autor i wydawca. Teraz już tylko pozostaje nadzieja, ze ta peregrynacja
przez cmentarz będzie dla wielu czytelników świeżym odczytaniem przeszłości.
Mieczysław Kuźmicki
Dyrektor Muzeum Kinematografii w Łodzi
Zdzisław Szczepaniak „NA ŁASCE X MUZY”
Wydawnictwo Literatura. Łódź - 2011
W
„NA ŁASCE X MUZY” autor sięga wspomnieniami do dawnych filmowych
przeżyć i przygód odbywanych głównie pod patronatem Wytwórni Filmów
Oświatowych w Łodzi. Z humorem i autoironią, opowiada o swoich pełnych
tremy „aktorskich” próbach, o tajemnicach i zagadkach filmowego planu
oglądanego okiem statysty i zafascynowanego kinem amatora.
To bardzo osobiste, amatorsko-reporterskie spojrzenie sprawia, że wiele
dziejących się na tym planie wydarzeń możemy zobaczyć w
nieprofesjonalnym, ale właśnie dlatego niebanalnym i ciekawym oświetleniu.
Obejmuje ono także postacie licznych i wybitnych, aktorów tak chętnie
współpracujących niegdyś z „Wehikułem czasu”:
edukacyjno-historycznym programem filmowym, który – dzięki emisji w 2
programie TVP i TV Polonia – przez kilka lat cieszył się wielkim
powodzeniem. I to nie tylko wśród młodych widzów, ale także ich
nauczycieli, rodziców, a nawet osób bardzo poważnych i całkowicie
bezdzietnych.
Tą kolejną – tym razem „filmową” – wędrówką w przeszłość
Zdzisław Szczepaniak składa także serdeczne podziękowania za współpracę,
przyjaźń i tolerancję tym pracownikom X Muzy i słynnej łódzkiej „Oświatówki”,
dzięki którym wieloletnia podróż autora – od „wyrzutka” do
„Gigabajta” – stała się jednym z jego najciekawszych życiowych doświadczeń.
Spis
treści
str. 4„Wyrzutek”to
brzmi…
str. 6C z ę ś ćI
str. 6MUZO – RATUJ!
str. 7Wszystko zaczęło się od…
str. 10Prostym statystą będąc…
str. 14Ubiły człowieka..!” str. 17Zostaniesz… neandertalczykiem!
str. 20Galopem przez historię
str. 26Na pożegnanie… sutanna!”
str. 30Nie strzelać do lektora!!
str. 34Z fabrykantami na „ty”…
str. 39C z ę ś ćII
str. 39Z „MĄDRALĄ” PRZEZ STULECIA
str. 40Einstein by się uśmiał…
str. 43Komputer, czyli… głowa mała!
str. 46Narodziny „gigabajta”
str. 49Kolejka do Hollywood
str. 52Zaczęliśmy od… lipy
str. 54Profesor… to brzmi…
str. 57Hamlet, druh Warneńczyka
str. 61W Książu na murze… ryzykoduże!
str. 64Ostatni uczeń Puchalskiego
str. 66Jak czas noże w nożyczki zamienił
str. 70Ptak ptakowi – nie dorówna…
str. 72Do kogo ta mowa – czyli… samotność Gigabajta
str. 74Ostatnie lądowanie…
str. 80„ Pekin” pod Wawelem!?
str. 84C z ę ś ćIII
str. 84INTERMEDIUM
str. 85Kresy nad Łódką – czyli
str. 85„Film”, którego nie było…
str. 91Złote myśli na czarnym tle…
str. 97C z ę ś ćIV
str. 97NEKROPOLIS
str. 98Miły zakątek na kres… i początek
str. 102„Krakus znad Łódki”
str. 102i…„Bajki z
„Krainy pieców”
str. 105„Złom żelazny”i…
„Trójprzymierze cieni” str. 112Północ minęła... zaczynamy!
str. 115Finis Coronat Opus
str. 119EPILOG
***
A
co do filmowych „szefów” – znaczy Panów Reżyserów, pod których
nadzorem miałem zaszczyt udawać to i owo to naliczyłem ich siedmiu,
niczym słynnych „Siedmiu wspaniałych”. Aby nie być gołosłownym wyliczę
wszystkich po kolei: Ford, Piestrak,
Falk, Kolski, Skrzydło, Haremski, Czulda. O niektórych już z najwyższym szacunkiem wspomniałem. Pozostałych
zacznę obgadywać już wkrótce. Ale skoro już wdałem się w tę reżyserską
wyliczankę muszę przyznać, że od „Siedmiu wspaniałych” wolałbym
jednak „Czterdziestu rozbójników”. Dlatego nie owijając niczego w
bawełnę i nie tłumiąc szlachetnych ambicji chciałbym oświadczyć
wprost:
- PANOWIE REŻYSERZY!. Jestem do dyspozycji, a więc…KTO NASTĘPNY?!
GALOPEM PRZEZ HISTORIĘ
Reżyserski plan wykorzystania mojej obecności na planie „w sposób
wielokrotnie różnorodny” sprawił, że dzięki temu zaznałem takiego
zainteresowania ze strony pań o jakim dotąd mogłem jedynie tylko marzyć.
Zresztą na planie filmowym nie takie marzenia się spełniają. Żeby uciąć
od razu pieprzne domysły wyjaśnię bez zwłoki, że chodziło o troskę,
cierpliwość i fantazję z jaką zajmowały się moją skromną osobą
nasze charakteryzatorki (Barbara
Marcinkowska i Barbara Żak) i kostiumolożki (Elżbieta Sułek i Urszula Hertel).
Byłem przez ten uroczy zespół nieustannie czesany, malowany, fryzowany,
odmładzany, postarzany, przebierany, rozbierany – słowem przechodziłem
metamorfozy o jakich mi się dotąd „w cywilu” nie śniło. Dzięki
temu z dnia na dzień, a nierzadko z godziny na godzinę, zmieniałem
wiek, karnację, kolor i rodzaj uwłosienia, a także posturę i osobowość.
Od wspomnianego jaskiniowca poczynając, a na słowiańskim książęciu
nie kończąc.
Pierwszeństwo jaskiniowca rozumiało się samo przez się, jako że to właśnie
on i jego pobratymcy zostawili najstarsze (bo liczące ponad 200 tysięcy
lat) ślady swojego osadnictwa na ziemiach dzisiejszej Polski.
„Osadzali” się głównie w jaskiniach – na co znalazły się dowody
w jaskini Ciemnej, Mamuciej, Maszyckiej, czy Obłazowej.
Dla mnie reżyser i scenograf wybrali mniejszą dziurę, u jej wylotu
kazali rozpalić ognisko i polecili mi w niewiadomym celu tłuc kamieniem
o kamień. Jedynym pocieszeniem za to poniżenie stało się dla mnie
zapewnienie zawarte w wypowiedzi narratora, że ów dzikus potrafił
ozdabiać przedmioty codziennego użytku, co zdaniem uczonych świadczyło
iż był „czuły na piękno i wrażliwy”.
Niestety, podczas zdjęć w błocie, wietrze i chłodzie nikt jakoś nie
brał pod uwagę tej mojej ważnej cechy, co zresztą stało się wkrótce
codzienną praktyką i sprawiło, że z dnia na dzień zamiast przesadnej
wrażliwości nabierałem dużo przydatniejszych na planie cech w rodzaju
hartu ducha i wiary w nieomylność Pana Reżysera.
Cechy te przydały mi się wkrótce, kiedy w Krzemionkach Opatowskich
otrzymałem polecenie przedzierzgnięcia się w pradawnegogórnika sprzed 5 tysięcy lat i wpełznięcia w podziemia wąziutkiego
chodnika starej kopalni, gdzie w szczypiącym oczy blasku (!?) pochodni kułem
ścianę prehistorycznym młotkiem w celu wydłubania z niej kawałka
krzemienia. Zimno było wtedy i wietrznie więc bywało, że później, w
scenach kiedy musiałem się uczenie wysławiać jako narrator,język stawał mi czasem kołkiem. To wówczas opracowałem własną
metodę rozluźnienia zdrętwiałych warg i języka przy pomocy masażu
następującymi zwrotami: Tabaczkawytabaczuchniczkała
się… oraz Spirytusiknajwydestylowaniuchniejszy…
(...)
(...)
Po tej małej dygresji wrócę znowu na plan „Słowiańskiego świtu”,
gdzie moja dykcja oraz pozycja (w ekipie i historii) poprawiła się nieco
w słynnym Biskupinie, który stał się tłem dalszej filmowej opowieści
snutej pod ogólnym hasłem:. „Jak
to drzewiej bywało”. Kręciliśmy te kawałki w cieplejszej
atmosferze, pod dachem wspaniale zrekonstruowanego „pradawnego”
baraku, na „pradawnych” pryczach i przykryci „pradawnymi” skórami.
Tej sztucznej pradawności „made in XX wiek” patronowali oczywiście
archeolodzy, ale to nie ich zasługą było, że właśnie wtedy otrzymałem
po raz pierwszy piękną filmową żonę plus dwójkę pacholąt, które
szybko pokochałem jak własne.
Niestety, Jasio nie pozwolił mi się zbyt długo cieszyć bigamią i
wylegiwać w biskupińskim kurorcie. Wkrótce wyruszyliśmy bowiem w dalszą
drogę przez dwa tysiąclecia historii – od kultury łużyckiej do
powstania zrębów państwa polskiego.
Jak wiadomo nie od razu te zręby zbudowano, toteż i mnie do momentu objęcia
funkcji Piasta Kołodzieja czekało jeszcze sporo prób i przeobrażeń.
Cele akcji były więcej niż szczytne, bowiem jak słusznie stwierdził
kiedyś Pan Reżyser: „Być może na szlaku tej wędrówki, w kompromisie między ustalonymi
metodami dokumentowania historii a potrzebami filmu, znajdziemy odpowiedź
na pytanie o rodowódnaszej
cywilizacji”. Było to niewątpliwie słusznie i mądrze powiedziane, ba – ja także,
jako tzw. narrator –mogłem
od czasu do czasu również dać głos i powiedzieć coś w podobnym
stylu. Na ogół jednak występowałem wtedy wyłącznie jako słuchacz
wywodów różnych i naprawdę bardzo mądrych profesorów, którzy
opowiadali o pradawnych dziejach szczegółowo, choć niekoniecznie
barwnie. Słuchałem tych wykładów stojąc i przestępując filmowo z
nogi na nogę, albo też siedząc i robiąc minę pt.
„Ach jakie to ciekawe!” z jednoczesnym lękiem, że ziewnę i ujęcie
diabli wezmą.
Trudno mi taić, że podczas tych niemych sesji narratora z uczonymi
cierpiałem strasznie. To znaczy cierpiał we mnie reporter, którego w
miarę słuchania aż język świerzbiłdo zadawania pytań, okazania wątpliwości lub nawet niewiedzy, a
wszystko po to, by w ten sposób móc nadać uczonym wywodom charakter żywej
rozmowy, a nie trochę nużącego monologu. Później, po skończeniu i
obejrzeniu filmu na ekranie ośmieliłem się wyjawić co mi wówczas
chodziło po głowie, ale wówczas – to jest na planie –nawet bardzo koleżeńskie stosunki z Jaśkiem nie pozwoliły mi na
poddanie w wątpliwość wizji reżysera. Potem Janek przyznał mi rację,
tyle że było to, jak się dzisiaj rzadko mawia, „poniewczasie”…
Dużo częściej niż o przymusowym milczeniu myślałem zresztą o
chwili, kiedy wyjdzie na jaw prawda o moich jeździeckich umiejętnościach,
do którego to nieszczęścia było (sądząc z planu kolejnych ujęć)
coraz bliżej. Na szczęście jako Celt, który wraz z licznymi kolegami
pojawił się w tej części Europy, gdzieś w początkach V w. p.n. e.,
zaprezentowany zostałem przy ognisku, a nie w siodle, co mnie pocieszyło
do chwili, gdy akcja filmu zbliżyła się do czasu najazdu Hunów i z ust
narratora (znaczy moich) padło zdanie:
„Ten stepowy lud upodobał sobie konia i dokonał przy jego pomocy
wielkich rzeczy, zagarniając wiele ziem i podbijając wiele ludów.”
Wkrótce po tej zapowiedzi na planie pojawiło się kilka wierzchowców
dosiadanych fachowo przez kilku statystów (i jednych i drugich wypożyczono
z pobliskiej stadniny). Z planu następnego ujęcia wynikało, że to wraz
z nimi wejdę w skład oddziału hunopodobnych wojowników. Musiałem się
do tego zadania przygotować głównie psychicznie, jako że o stosowny
kostium „z epoki” zadbano już wcześniej. Po krótkiej rozterce
doszedłem do wniosku, że jedynym sposobem wyjścia cało z przyszłego
„jeździeckiego” ujęcia będzie naśladowanie dawnych huńskich
pobratymców:
- „Ja także – tak jak niegdyś oni – muszę sobie upodobać któregoś
rumaka i kto wie – pomyślałem dodając sobie otuchy – może przy jego pomocy również dokonam wielkich rzeczy? Na przykład
nie spadnę na ziemię, której w żaden sposób nie pragnąłem podbijać
i zagarniać.”
Aby wprowadzić w życie ten mądry i śmiały plan wykorzystałem przerwę
w zdjęciach udając się do grona stłoczonych w krzakach wierzchowców,
aby wybadać, który z koników ma najłagodniejszą fizjonomię i pozwoli
mi się dosiąść bez kąsania, wierzgania i tym podobnych protestów.
Powiada się – nie bez powodów – że zwierzęta czują strach człowieka
i reagują na jego objawy w różny sposób. Podobno lwy i niedźwiedzie
grizzli przystępują natychmiast do konsumpcji sparaliżowanego lękiem
dwunożnego posiłku, ale nie bardzo wiedziałem jak zachowują się w
takiej sytuacji konie? Odwracają się pogardliwie zadem, czy też może rżą
po prostu ze śmiechu?Na szczęście
te, którym złożyłem wizytę były sprowadzone z zaprzyjaźnionej
stadniny, a z ich spokojnego zachowania można było wnioskować, że
widziały już nie takich jeźdźców jak ja. Patrzyły bowiem na mnie
wyrozumiale, a jeden przytulił nawet łeb do mojego ramienia i dał się
pogłaskać po aksamitnych chrapach.
Odetchnąłem z ulgą, obejrzałem mojego „mustanga” ze wszystkich
stron i postanowiłem, że duchy Hunów będą ze mnie dumne. Jakoż wkrótce
zostałem przyodziany po huńsku, obciążyłem sobą biednego czworonoga
iz dumą, a także z siodła
(!) wygłosiłem do kamery kwestię o ciężkim życiu huńskich wojowników,
którzy musieli nieraz spędzać na końskim grzbiecie wiele dni i nocy.
Czy i na czym mogli potem usiedzieć, i co czuły wykorzystywane w ten
sposób konie, nie mówiłem, bo tego nie było w planie.
Chętnie natomiast wyjawię jak bardzo byłem dumny z mojej pierwszej
„jazdy” i jak trudno mi się było potem oderwać od mojego nowego końskiego
przyjaciela. Klepałem go radośnie tu i ówdzie, ale mój zachwyt przerwał
szybko Reżyser, który patrząc na tekaresy powiedział:
- Zostaw wreszcie tę kobyłę. Jeszcze się nią nacieszysz, bo pojutrze
mamy scenę z księciem Wiślan, czyli twoją osobą na pierwszym
planie…
***
Wszystko
o czym napisałem do tej pory, i co nastąpiło później działo się w
scenerii projektowanej przez naszego scenografa Jacka
Turewicza, który umiejętnie wykorzystywał atuty pleneru i
stolarsko-dekoracyjne talenty swojej ekipy. W krzakach lub na tzw. podorędziu
czuwał z mikrofonami operator dźwięku Zdzisio
Grzelka, który nagrywał nie tylko moje jaskiniowe wzdychania i chrząknięcia,
ale także narratorskie wykłady i wspomniane „wywiady” z różnymi mądrymi
ludźmi, opowiadającymi – z mniejszą lub większą swadą – o świcie
słowiańskiego jutra.
W takich sytuacjach występowałem oczywiście odziany chędogo i z miną
człowieka, który rozumie, co do niego uczeni ludzie mówią. Natomiast
jako huncwot z drużyny Hunów, plemienny czarodziej, albo nawet kapłan
przedwiecznych bóstw dostawałem ubiór i wyposażenie stosowne domiejsca, czasu i roli. Poza przypasywaną mi do boku różną bronią
białą. najbardziej podobało mi się, że do większości scen nakładano
mi bujne peruki, dzięki czemu kiedy dziś oglądam zdjęcia z ówczesnych
planów bardzo się sobie podobam jako młodzian (a nawet starzec) z włosami
do ramion. Także i wąsy przydawały mi wspaniałego, dumnego i
zadziornego charakteru, jakiego zarówno wtedy jak też i dzisiaj trudno
się po mnie (na pierwszy ogląd) spodziewać.
To co wyrabiano ze mną – i co ja wyrabiałem wcielając się wówczas w
przeróżne i obiecane mi przez Janka Kolskiego postacie i sytuacje –
fotografował operator Piotr Lenar, a nad całością czuwał wspomniany
Pan Reżyser, który nie ochrzaniał mnie nigdy… Co najwyżej odwracał
wzrok, a nieraz i całe ciało, kiedy moje popisy wprowadzały go w stan
frustracji i nie zawsze wiedział, czy ma się śmiać (ze mnie), czy płakać
(nad sobą).Na szczęściebył (i chyba jest nadal) człowiekiem pogodnym i optymistycznie
nastawionym do życia i ludzi więc pracowało nam się nieźle i „efekty
były”, jak mawiał czasem tajemniczo Człowiek do Specjalnych
Poruczeń, czyli Asystent Reżysera.
Tą ważną adiutancką rolę pełnił wówczas u boku Janka Kolskiego Andrzej
Czulda, z którym zaprzyjaźniliśmy się szybko, co on jeszcze
szybciej wykorzystał do zamachu (dosłownie!) na moje życie i honor. A
zamachnął się solidnie. Prawdę mówię, znaczy piszę, choć żalu z
powodu tego, co się wówczas stało długo w sobie nie hodowałem, a co
więcej za czas jakiś odpłaciłem Jędrusiowi pięknym za podstępne.
Do szczegółów tego wydarzenia i mojego wspaniałomyślnego rewanżu
przejdę za chwilę, ale skoro już wywołałem Czuldę z lasu nad
brzegiem jeziora, gdzie się krył w stroju mnisim, czyli klasztornym,muszę od razu podkreślić, że jest to facet o aparycji św.
Franciszka z Asyżu i mimo upływu lat zachowuje tę budzącą zaufanie
urodę, co pomaga mu w zdobywaniu sponsorów dla swoich kolejnych filmów.
Wtedy jednak, znaczy na planie „Świtu”, Jędruśnie zdradzał się jeszcze z tymi marzeniami, natomiast jego zacny
wygląd docenił natychmiast reżyser. Nikt się więc nie dziwił, że
Kolski wybrał właśnie jego do roli pogromcy zapiekłego poganina, a w
tym konkretnym przypadku – broniącego się przed chrztem księcia Wiślan.
Jeśli o mnie chodzi to jako były ministrant nie miałem żadnych obaw
przed tą ceremonią.
„- A niech mnie tam Czulda chrzci po filmowemu!
– pomyślałem. – Co to dla mnie
– faceta, który poza chrztem pierwszym i niemowlęcym,przeżył już dwa razy chrzest równikowy.Raz– łagodnie, bo
„wodą życia” czyli Jasiem Wędrowniczkiem i bez tortur (których
zabronił kapitan m/s „Oleśnica”) podczas podróży do Afryki
Wschodniej. Chrzestdrugi
dokonał się już w pełnym zestawie mąk i udręczeń na s/y „Pogoria”
w rejsie na sam dół globusa, czyli do polskiej bazy u brzegów
Antarktydy. Gwoli prawdy powinienem także wspomnieć, że grubo wcześniej
poddałem się także obrządkowi chrztu zwanemu „laszowaniem”.
Stosowne zabiegi odbyły się na lotnisku w Piotrkowie Trybunalskim, a
polegały na waleniu w sempiternę świeżo upieczonego skoczka
spadochronowego przez liczną ekipę innych skoczków obserwującąpozytywne lądowanie kandydata do spadochronowego towarzystwa. Ów
„chrzest” nie był przy tym żadnym ulgowym klepaniem dobrowolnie wypiętego
zadka. Bito ostro i celnie, a wbrew oczekiwaniom najbardziej cięte i
szczypiące razy wymierzały panie. Po zakończeniu ceremonii siadanie nie
wchodziło w rachubę, a grymasy bólu utrwalone na zdjęciach przez
jednego z fotoamatorów przypominają mi do dzisiaj, że mówienie o tzw.
słabej płci jest tylko i wyłącznie poetycką przesadą. ”
Zostawmy jednak w spokoju minione cierpienia i chrzestne dygresje, by wrócić
tam, gdzie czekały mnie dalsze niespodzianki i cielesne doświadczenia.
Moje nowe, czyli książęce, „zadanie aktorskie” przyjąłem z tym większym
zadowoleniem, że w odróżnieniu od poprzedniego i mało efektownego
kostiumu jaskiniowca, górnika-niewolnika, czy konferującego z duchami
przodków szamana, tym razem miałem wystąpić jak prawdziwy dostojnik
– odziany w piękne szaty, czerwony płaszcz oraz odpowiednią oznakę
godności książęcej na bujnej fryzurze. Zachowane do dzisiaj fotosy
potwierdzają, że wyglądałem naprawdę godnie, a po dodaniu pewnego
specjalnego elementu wyposażenia – naprawdę imponująco.
Cobyło tym dodatkowym i
niespodziewanym elementem – już za chwilę. Teraz parę słów należy
się mnichowi, ponieważ ów świątobliwy jegomość, czyli Andrzej
Czulda, wyglądał naprawdę bogobojnie. Zdobił go bowiem nie tylko bury
habit, ale przede wszystkim siły i powagi dodawał mu wielki krzyż, którym
miał pobłogosławić opornego księcia, o ile ten zrozumie, że lepiej
mu będzie dać się ochrzcić po dobroci, aniżeli uzyskać status chrześcijanina
w niewoli i pod przymusem.
Zgodnie z planem w scenie tej książę – czyli ja – miał podjechać
do stojącego na łące zakonnika, a ów miał wykonać wspomnianym krzyżem
znak dostojny i łaskawy, błogosławiąc w ten sposób książęcej
decyzji zmazania grzechu pierworodnego święconą wodą.
Czas biegł, zegary tykały, słońce świeciło jak należy i z właściwej
strony, a bogobojny braciszek stał już w gotowości ćwicząc pobożne
miny. Jeśli o mnie chodzi to również zebrałem się w sobie, choć
uczyniłem to stojąc nieco z boku, aby się nie pospolitować z byle
klechą.
Czekaliśmy tylko na konia dla księcia. Jakoż za chwilę zza pobliskich
zabudowań wychynął jakiś facet prowadząc za uzdę…
- „Boże mój!!” –
wydałem z siebie zduszony, ale należycie trwożny i religijny, okrzyk na
ten porażający widok. Oto bowiem zamiast mojej kochanej, poczciwej huńskiej
kobyłki wiedziono ku mnie… ogromnego, siwego ogiera.
- W sam raz koń dla księcia! – zawołał z zachwytem scenograf Jacek
Turewicz.
- Dla kogo w sam raz, to w sam raz…- zasyczałem. – Tamten kary był
dużo lepszy…
- Niestety – wyjaśnił wkrótce kierownik produkcji Krzysztof Sułek
– tamte konie były zajęte więc zaproponowano nam tego. No i chyba
Jacek ma rację, że trudno byłoby lepiej trafić…
- A żeby to trafił najjaśniejszy… - chciałem dać wyraz zaskoczeniu,
ale przerwałem, bo zastanowił mnie jeszcze jeden szczegół.
- A gdzie on ma siodło? – zapytałem z lekkim drżeniem w głosie. –
Znaczy nie tylko siodło, ale i strzemiona, w których można dużo
wygodniej…
Zanim jednak przeszedłem do dalszych wyjaśnień na temat oczekiwanego
przeze mnie większego komfortu jazdy, zabrał głos reżyser Kolski i oświadczył:
-A po co ci siodło? Dużo
fajniej będzie wyglądało, jak będziesz siedział na nim bez strzemion.
Przy twoim jeździeckim doświadczeniu chyba sama uzda ci wystarczy…
Powiedział to z taką pewnością (i szczyptą uznania) w głosie, że
samobójstwem byłoby mu zaprzeczyć.
Pora egzekucji zbliżała się zresztą wielkimi, to znaczy końskimi,
krokami. Zwierzę było przy tym takich rozmiarów, że nie musiałem
nikomu tłumaczyć iż bez życzliwej pomocy nie zdołam go dosiąść.
Dzięki takiemu wsparciu znalazłem się wkrótce na grzbiecie książęcego
rumaka, który zapragnął nagle pokazać wszystkim jak bardzo szlachetnej
jest krwi. Tańczył bowiem pode mną ogniście przerzucając mnie z szyi
na zadek i z powrotem, parskał i wierzgał, jakby nikt go dotąd nie
dosiadał.
Wszystkim to się ogromnie podobało, choć na wszelki wypadek oddalili się
na tzw. bezpieczną odległość, a ja coraz bardziej traciłem nadzieję,
że zdołam utrzymać spokojnie to narowiste bydlę przed Czuldą, to jest
mnichem, kiedy padnie komenda:„Kamera!
Akcja!” W pewnej chwili dwóch ludzi ze stadniny, widząc co się dzieje, złapało
siwka za uzdę, aby go trochę uspokoić. O uspokajaniu mnie nikt,
naturalnie, nie myślał. Czulda obserwował z boku całą scenę i podśmiewał
się pod wąsem. Po paru próbach i przymiarkach ogier stanął wreszcie
na wszystkich czterech kopytach, kamera ruszyła, ja trzymając wodze w
lewej ręce, prawą wsparłem się po książęcemu w bok i patrzyłem bez
trwogi na mnicha.
Ten podszedł do nas powoli (za co mu byłem wdzięczny), stanął o dwa
kroki, spojrzał karcąco i… zamiast wykonać oczekiwany przeze mnie łagodny
ruch błogosławiący mnie i ogiera – machnął ku nam groźnie
trzymanym w ręku krzyżem.
Tego prowokacyjnego gestu mój rumak już nie wytrzymał. Stanął dęba płosząc
wrednego mnicha, ale jeszcze bardziej mnie ponieważ za chwilę zrobił
ostry zwrot i skoczył w łąkę wściekłym galopem. Ja oczywiście
skoczyłem wraz z nim – trzymając się kurczowo szyi, grzywy, a w
ostatniej fazie lotu nawet ogona. Walczyłem o życie jak skrzyżowanie
Kmicica z Wołodyjowskim, nie spadłem, uratowałem twarz, ale kiedyszalony ogier wreszcie się zatrzymał i Andrzej ruszył ku nam z
wyraźną ochotą na nowe ujęcie i powtórkę błogosławieństwa –
rozdarłem się bezbożnie na całą łąkę:
- Ludzie! Weźcie ode mnie tego cholernego mnicha zanim go stratuję!
Oczywiście mogłem także zawołać: „Zanim
spadnę na zbitą twarz!”, ale wolałem pokazać całej ekipie, że
jako książę Wiślan mniej się liczyłem z własnym zdrowiem, a
bardziej z prostym człowiekiem.
W tym miejscu powinienem także dodać, że ten pozytywny stosunek do
Czuldy (połączony z wyrozumiałością dla jego gestów i pomysłów)
pozostał mi również i dziś, kiedy Andrzej jest cenionym reżyserem
filmów dokumentalnych. Zdarza się więc, że kiedy obaj wspominamy z
humorem sytuacje na planie „Świtu” powiadam do niego łagodnie:
- Widzisz Andrzejku, gdyby nie moje świetne umiejętności jeździeckie,
kto wie jakby się potoczyła twoja kariera… Mogłem cię wprawdzie łatwo
stratować, ale ułaskawiając wówczas tamtego złośliwego mnicha powołałem
do życiaa r t y s t ę …
A on kiwa akceptująco głową i w ramach rewanżu za moje dobre serce
obiecuje mi kiedyś pierwszoplanową rolę jeźdźca w dokumentalnym
filmie o słynnych Lisowczykach.
***
Po
wygranej walce z ogierem nie dano mi już więcej szans na odniesienie
kolejnego sukcesu w kawaleryjskiejbranży.
Działałem spieszony i… speszony, kiedy okazało się, że wkrótce –
w ramach opowieści o kulturze przeworskiej – Pan Reżyser naraił mi
kolejną żonę. Była równie ładna i tak jak poprzednio, czyli za namową
reżysera, a bez żadnego mojego udziału – obdarzyła mnie dwójką
dorodnych pacholąt. Och, piękna to była scena, kiedyśmy zostali filmową
rodziną i wszyscy czworo, stojąc nad brzegiem Bałtyku, patrzyliśmy ku
zachodzącemu słońcu, oddając cześć wszelkim bóstwom ziemi nieba i
morza…
Po raz trzeci Jasiek „ożenił mnie” chyba najlepiej, ponieważ umożliwił
mi stworzenie całej dynastii. Jako Piast Kołodziej, z żoną Rzepichą
(zasługiwała biedaczka na ładniejsze imię) oraz nadmiernie zarośniętym
synem, gościłem w swojej chacie Cyryla i Metodego, którzy wystąpili w
roli fryzjerów oraz proroków obwieszczających wielką przyszłość
memu rodowi.
Z tą nadzieją (i historyczną pewnością) zakończyliśmy zdjęcia do
„Słowiańskiego świtu”. Jeśli o mnie chodzi to zaświtało mi wówczas
(po raz pierwszy) w głowie, że aktorstwo to naprawdę fajne zajęcie.
Gdyby tylko w tym celu nie trzeba było tak rano wstawać, bać się
nieprzewidywalnych mnichów i ujeżdżać znienacka narowistych ogierów…
Część IV - NEKROPOLIS
MIŁY ZAKĄTEK NA KRES… I POCZĄTEK (...)Proszę jednak o skupienie i pełnąszacunku uwagę ponieważ bohaterem tego wywodu będzie… określenie:
CMENTARZ.
W najbardziej popularnym i ogólnie stosowanym przypadku słowo to oznacza
Miejsce Wiecznego Spoczynku tych, którzy byli przed nami, ale także nas
samych (oby stało się to jak najpóźniej!) oraz tych którzy po nas
nadejdą. W wersji drugiej, czyli w mojej prywatnej ocenie, uzasadnionej
szczególnymi okolicznościami, ten sam, jakże smętnie brzmiący,
Cmentarz (w staropolszczyźnie nazywano go zresztą słusznie smętarzem)
może byćtraktowany jako
KOLEJNA ODSKOCZNIA DO FILMOWEJ KARIERY!
Czuję już po tych słowach (użytych bez żadnych świętokradczych założeń!)
niechęć i opór czytelników, z których niektórzy gotowi są pewnie
zawołać: „PROFANACJA!”
Rozumiem ten odruch, ale właśnie dała o sobie znać wyżej wzmiankowanadwuznaczność pojęć i sformułowań. Dlatego proszę o chwilęz w ł o k i(oto
jeszcze jedno słowo o podwójnym, czyli dwuznacznym kontekście), abym mógł
udowodnić iż w pewnych sytuacjach właśnie cmentarz przynieść możen i e b o t y c z n ąszansę,
choć i w tym wypadku po raz kolejny kłania się dualizm pojęć.
Niebotyczna szansa nie zawsze musi przecież oznaczać utorowanie drogi do
nieba poprzez definitywne rozstanie się z naszym cielesnym opakowaniem, a
przy okazji i z nachalnymi wierzycielami. W moim wypadku – mimo że nie
tracę nadziei na żadną z ewentualnych przyszłych rajskich uciech –
niebotyczna rola cmentarza oznaczała perspektywy przyziemne, czyli całkiemdoczesnego rodzaju. Na te radosne (MIMO ŻE CMENTARNE! ) rokowania
składał się przecież:
- ekstra zarobek, czyli dotacja do ciągle kulejącego domowegobudżetu opartego na niewielkim „stypendium
zusowskim” (jak słusznie i z właściwym sobie wdziękiem określa
tę formę emeryckiej zapomogi pani Ela
Czarnecka z łódzkiego Muzeum Kinematografii).
- wzrost stopnia autooceny (chcą mnie widzieć na planie, a więc jestem
jeszcze coś wart)
- ostrożne uznanie ze strony tych przyjaciół i znajomych, którzy już
dawno skreślili mnie z listy osób znaczących cokolwiek i dla
kogokolwiek
- większe niż dotąd poważanie u żony, dyskretny podziw sąsiadek,
ekspedientek w osiedlowym sklepie, a może i własnych dzieci.
Oczywiście mógłbym tu jeszcze przytaczać i analizować mnóstwo innych
aktywów wypływających z chwilowej chociażby przynależności do ludzi
ze świata filmu, alenie chcę
nikogo rozdrażniać swoją naiwnością lub budzić zazdrości, tych którym
wcale nie muszę życzyć tego, co i mnie spotkało dotąd na planie
filmowym. Tym bardziej, że moim nowym polem do popisu miał być film, którego
akcję umiejscowiono w scenerii mogącej nie tylko aktorom-amatorom zmrozić
krew w żyłach.
Jak jednak doszło do tego, że poddany zostałem takiej mrocznej i
grobowej próbie? Otóż pewnego, na pozór zwyczajnego, dnia Prześwietna
Filmowa Doskonałość, czyli X MUZA, uznała, że przeżyłem już sporo
lat na ziemskim padole płaczu i coraz rzadszych (niestety) rozkoszy. Biorąc
to pod uwagę, i honorując mój siwy włos na głowie i brodzie, doszła
do wniosku iż posiadłem WRESZCIE wystarczające doświadczenie i należyte
fizyczne predyspozycje, aby móc pojawić się tam, gdzie jedni dobiegli
do kresu, a ja miałem szansę zaczynać od początku…
Przyznam, że to cmentarne umiejscowienie mojej skromnej osoby troszkęmnie zdeprymowało, ale nie wpadłem w panikę ponieważ już od
dawna lubię wszelkie wyzwania i preteksty do wypróbowania swoich sił
mentalnych i fizycznych. Poza tym byłem winien X Muzie coś więcej niż
tylko wdzięczność za dotychczasową cierpliwość i wsparcie. Uważałem
mianowicie, że Tak Łaskawej Patronce należy się z mojej strony stałe
i bezwzględne posłuszeństwo. Po cichutku dodam, że uległość i
potulnośćprzydaje się także
na planie filmowym. Jest bowiem mile widziana przez Panów Reżyserów, którzy
taką pokorę potrafią nawet czasami docenić…
Ale – ad rem (chociaż jak twierdził St. J. Lec: „Nie
wystarczy mówić do rzeczy, czasami trzeba także mówić do ludzi.”).
Stanąwszy więc w pełnej szacunku postawie zasadniczej przyjąłem z
powagą (i dobrze ukrywanym zadowoleniem) decyzję mojej Filmowej
Patronki, która pewnego październikowego dnia Roku Pańskiego 2008 powołała
mnie do pełnienia obowiązków Narratora w powstającym w Łodzi filmie
dokumentalnym pt. NEKROPOLIS, a także zobowiązała do napisania
komentarza uzupełniającego warstwę zdjęciową filmu.
O tym zaszczycie, czyli komentatorsko-narracyjnych obowiązkach
poinformował mnie (poznany przez czytelników już wcześniej) Andrzej
Czulda – reżyser i pomysłodawca całego przedsięwzięcia.
Dowiedziałem się więc, że jego nowy film poświęcony będzie dziejom
i zabytkom jednej z najwspanialszych w Polsce – obok warszawskich Powązek
czy krakowskich Rakowic – nekropolii. Ten wysoki status ma od dawna Stary
Cmentarz przy ulicy Ogrodowej w Łodzi – jedno z najstarszych, najważniejszych,
ale i najpiękniejszych miejsc Wiecznego Spoczynku mieszkańców miasta
nazywanego, nie tylko przez filmowców, Ziemią Obiecaną. Stawiane przede mną zadanie było tego typu iż po tej rozmowie
prawie natychmiast dostałem dreszczy i to zarówno z tremy, jak też z
dobierającej się do mnie coraz bardziej bezczelnie grypy. Dzień później
poinformowałem o tym zagrożeniu Andrzeja,a on w trosce o moje zdrowie i przyszłą dyspozycyjność zdjęciowo-autorską
zalecił szybką kuracjęnapojem
sporządzonym według jego własnej i sprawdzonej ponoć wielokrotnie (z
dobrym oczywiście skutkiem) recepty.
W tym miejscu, korzystając z odpowiedniego upoważnienia przekazuję
osobom pełnoletnim i odpowiedzialnym za swoje pragnienia i czyny, a
jednocześnie podlegającym podobnym do moich objawom (drżączka, słabość
członków, brak apetytu, niechęć do jakiejkolwiek pracy i pragnienie
przyjęcia natychmiast pozycji horyzontalnej) – przepis na wspomnianą
uzdrawiająco-rozgrzewkową miksturę.
UWAGA! Od tego momentu TEKST TYLKO
DLA DOROSŁYCH! Prawa autorskie dlaAndrzeja Cz. – zastrzeżone!:
Otóż Antygrypowe Lekarstwo Czuldy (w skrócie „ANLECZ”), nazywane
przeze mnie i bliskie mi osoby po prostu „Czuldówką”,składać się powinno: „Ze
starannie rektyfikowanego spirytusu, miodu dobrej jakości, odrobiny
krystalicznie czystej wody oraz soku cytrynowego. Wszystkie te
ingrediencje mieszać należy w proporcjach zgodnych z indywidualnymi
potrzebami i upodobaniami. Skuteczność gwarantowana. Napitek „wchodzi
w ciało” bosko i walczy z objawami grypy w tak sympatyczny sposób, że
trzeba wiele siły woli, aby nie nadużywaćkuracji.”
Oczywiście przed zażyciem „lekarstwa” można skonsultować się z żoną,
szwagrem, lekarzem lub farmaceutą. Konsultacje powyższe będą prostsze,
gdy żonaposiada dyplom
akademii medycznej, a szwagier – aptekę, co nie znaczy, że ich opinie
w sprawie „ANLECZ-u” muszą się pokrywać...
Aby dać czytelnikom możliwość wyboru proponuję także inną,
przypadkiem zasłyszaną receptę leczniczą pod hasłem „RUMIANEK”.Jak sporządzić to lekarstwo i jak je stosować?. Nad wyraz
prosto: „RUM do brzuszka, a „JANEK” do
łóżka…”
***
Ozdrowiawszy
w porę, omówiwszyz
Andrzejem założenia filmu oraz szanse na jego produkcję (zwiększone
udziałem spolegliwych sponsorów), przeczytałem scenariusz i zapaliłem
się do nowego filmowego WYZWANIA w stopniu wskazującym na wielkie
zafascynowanie tematem. Połączyłem się w ten sposób z twórczym zapałem
faceta, którego w jednym z reportaży nazwałem kiedyś „Krakusem
znad Łódki”.
Ponieważ do opowieściz
planu „Nekropolis” pozostało jeszcze nieco czasu i co najmniej kilka
stron druku uznałem, że warto teraz nieco szerzej zaprezentować
czytelnikom osiągnięcia owego dziwnego „Krakusa”, który już wkrótce
miał zostać moim(kolejnym)
filmowym szefem.
KRAKUS
ZNAD ŁÓDKI”i…„BAJKI Z „KRAINY PIECÓW”
Wybierając Andrzeja Czuldę jako pośrednika, mającego mi przekazać
nowe zlecenie (i dopilnować jego realizacji) X Muza wiedziała co robi.
Wybrała bowiem człowieka,którego
przedstawiłem już wcześniej jako asystenta J. J. Kolskiego i
„dowcipnego” mnicha, który sprawił, że żaden galop na oklep i na
żadnym ogierze nie jest już dla mnie żadnym wyzwaniem. Lata, które ja
poświęciłem na sformułowanie tego wniosku Czulda spędził na
stawieniu czoła innemu wyzwaniu.
Po długim asystenckim terminowaniu (m.in. u Leszka Skrzydły, u którego
również – jak u Kolskiego – „robił” za mnicha) Andrzej
postanowiłwykorzystać doświadczenie
zdobyte na różnych planach filmowych i podjąć studia reżyserskie w łódzkiej
„Filmówce”. Sam go zresztą do tego uparcie i wielokrotnie namawiałem
widząc jego autentyczną pasję filmową. Wypowiadanie się o talencie
Czuldy nie wchodzi już w zakres moich kompetencji, ale ucieszyło mnie
bardzo, że Andrzej osiągnął to, co zamierzał. Uzyskał „patent”
reżysera, a dokonał tego dzięki czerpaniu wiedzy z najlepszego w Polsce
filmowego źródła orazniechęci
do łatwego poddawania się przeszkodom.
Świeżo upieczony reżyser nie spoczął więc na laurach jeno wziął się
żwawo do roboty, by już wkrótce zapisać na swoim koncie szereg filmów
dokumentalnych i scenariuszy. Bardzo cenię wśród nich jego filmy o
Stefanie Pogonowskim i Cmentarzu Orląt, ale Andrzej Czulda jest również
autorem „Kalisza poprzez wieki”,
czyli: „Krótkiego filmu o długiej historii najstarszego miasta w
Polsce.”, za który otrzymał nagrodę Europejskiej Federacji Prasy
Turystycznej. Inne miasta także doczekały się wizyty filmowca z Łodzi.
Wędrując z kamerą po Lublinie
Czulda nakręcił film poświęcony historii i urodzie tego miasta, a następnie
takie dokumentalno-dydaktyczne filmy, jak: „I
rozbiór Polski”, „Od nadziei do upadku – czyli II i III rozbiór
Polski”, „Wieluń – miasto na królewskim szlaku” i kilka
innych.
Kiedy przyglądałem się tym filmowym wojażom Andrzeja po Polsce pewien
byłem, że prędzej niż później jego reżyserskie drogi zaprowadzą go
do Krakowa.
Do takiej właśnie filmowej wyprawy zdopingowała Czuldę red. Teresa
Oziemska z WFO, która – kiedy UNESCO ogłosiło rok 1994 rokiem baroku
na świecie – przekonała Andrzeja, że może i potrafi zrobić film o
baroku w jednym z najpiękniejszych miast świata. Słuchając dobrej rady
Czulda skrzyknął ekipę nie mniejszych niż on entuzjastów(m.in. świetny krakowski operator Jacek
Siweckii kierownik
produkcji Waldemar Krzak) a kiedy budżet „Baroku
krakowskiego” zgodziła się wesprzeć Rada Europy w Strassburgu z
zapałem wziął się do dzieła, pozyskując do współpracy doświadczonego
konsultanta i narratora – prof. dr Tadeusza
Chrzanowskiego – znanego historyka sztuki, autora wielu książek i
eksperta do spraw baroku w Radzie Europy.
Andrzej dobrze wspomina czas realizacji filmu, wędrówki po starym
Krakowie, zdjęcia w fascynujących wnętrzach, profesjonalizm ekipy i
atmosferę na planie. Do tych satysfakcji dołączyło się wkrótce
uznanie znawców, historyków i zwykłych widzów, którym ponad 50
minutowy spacer przez barokowy Kraków bardzo się podobał. Jego film
zdobył m.in. nagrodę Rektora Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, po
kasety z „Barokiem krakowskim” ustawiały się kolejki chętnych, a
sam reżyser nie mógł się opędzić od pochwał i zaproszeń ze strony
krakowskich mediów. O zachwytach i pokusach ze strony miejscowych
mieszczek nie wspomnę, ponieważ Andrzej mimo że kocha Kraków, to pięknej
żony wolał poszukać nad Łódką i świata za swoją Jolą (znaczy
Szanowną Małżonką) nie widzi.
Po sukcesach „Baroku” Czulda nabrał chęci, by nie poprzestać na tym
pięknym skądinąd okresie, ale pójść z kamerą równie frapującymi
śladami krakowskiego gotyku i renesansu. Nie ma co ukrywać, że była to
często „droga przez mękę” wymagająca benedyktyńskiej cierpliwości
w znajdowaniu ludzi nie tylko bogatych, ale również szczodrych, i
przekonywaniu ich by zechcieli pomóc finansowo w tworzeniu pierwszej
filmowej monografii kultury i sztuki Krakowa. Jak bowiem wiadomo na drodze
najlepszych nawet pomysłów przeważnie leży jakieś „ale”. I to na
ogół zawsze zamiast bardzo potrzebnych pieniędzy…
Czulda, którego w jednym z reportaży o jego filmowych sukcesach nazwałem„Krakusem znad Łódki” uparł się, że wbrew kłopotom i
przeciwnościom zrobi takie filmy o Krakowie, by nawet jego mieszkańcy
zawołali pełni zdumienia: „Sami
nie wiemy, co posiadamy!” Dzięki temu uporowi powstała „Złota
jesień krakowskiego średniowiecza” oraz „Krakowskie oblicza renesansu”, a w sierpniu 2000 roku,po obejrzeniu obydwu filmów mogłem się zwierzyć czytelnikom
„Dziennika Łódzkiego”:
„Była to jedna z moich najciekawszych wędrówek po Krakowie. Znalazłem
się bowiem w miejscach, do których nigdy mnie dotądnie wpuszczono. Dotarłem do najtajniejszych zakątków wawelskiej
katedry, patrzyłem z bliska w twarze świętych na ołtarzu Wita Stwosza.
Dniem i nocą spacerowałem wśród ulic i zaułków Krakowa oglądając
zabytki mało znane światu, Polakom, ale także krakowianom.
***
W
jakiś czas po tym jak poinformowałem łodzian, że to „nasz chłopak”
pokazał Krakusom, Polsce i światu, jak to pod Wawelem ładnie, Andrzej
poprosił mnie o rozmowę w sprawie jak mówił „dośćniezwykłej”. Było to pewnego lipcowego dnia 1999 roku, a
„Krakus znad Łódki” pokazał mi i opowiedział o czymś, co mnie nie
tylko zdumiało, ale i wzruszyło do głębi. Była to książeczka wielkości
szkolnego zeszytu, którego pożółkłe kartki zawierały wykonane z
niezwykłą pieczołowitością kolorowe obrazki oraz starannie
wykaligrafowane wierszyki. W tych, mających ponad 60 lat, prostych,
urokliwychrysunkach –
ilustracjach do dziecięcych bajeczek – nie byłoby może nic
nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że powstały one… w Oświęcimiu. A
wykonane zostały przez więźniów, którzy w największej konspiracji
postanowili zająćsię czymś
tak karygodnym z punktu widzenia esesmanów i potrzeb III Rzeszy, jak
pisanie i rysowanie wesołych historyjek dla swoich dzieci, których wielu
z nich mogło już być może nigdy nie zobaczyć...
Inspiracją do takiego, najsroższymi karami zagrożonego, „sabotażu”
stały się, znalezione na oświęcimskiej rampie, inne dziecięce książeczki.
Te, powyrzucane z walizek i toreb, podjęte z trawy, piachu i błota pamiątki
po spalonych w Auschwitz żydowskich dzieciach, były niczym symboliczne
wołanie o pamięć – usłyszane i przekazane przez polskich więźniów.
Ale książeczki te ocalały nie tylko po to, by świadczyćo zagładzie kolejnego transportu. Stały się bowiem natchnieniemdo szczególnego oporu. Do tego, by wbrew strachowi, codziennemu
obcowaniu z przemocą i śmiercią, wbrew temu wszystkiemu o co chodziło
niemieckim oprawcom, nie dać w sobie zabić nadziei i miłości.
A tę wyrażała najmocniej tęsknota za domem, za rodzinami i dziećmi.
To dla córek i synów, od których zostali oderwani esesmańską, czy
gestapowską przemocą zaczęli pisać owe bajeczki, rysować ucieszne
kurczątka i nie tracili wiary w to, że jeśli nie oni sami to któryś z
współwięźniów przekaże tę szczególną pamiątkę tym, o których
myśleli tworząc swoje wiersze i rysunki...
Pamiętam, że oglądając strona po stronie tę niezwykłą książeczkę
z rysunkami Henryka Czuldy – więźnia nr 159452 (na szczęście On i
jego oświęcimska bajka ocaleli) nie od razu mogłem pojąć, jak za
drutami obozu koncentracyjnego można było stworzyć coś tak radosnego i
pogodnego? Te motyle, łąki, pola i lasy? Ile wiary i nadziei trzeba było
w sobie ocalić, aby wbrew ogarniającej codziennie człowieka rozpaczy
– móc rysować wesołe, kolorowe obrazki, tworzyć radosne i dowcipne
rymy… I to wówczas, gdy za ścianą baraku leżały zwłoki kolegów a
kominy krematorium dymiły niemal bez przerwy? Kto wie, może najprostszą
i najtrafniejszą odpowiedzią jest ta, która mówi, żebył to jedyny możliwy w tamtej sytuacji (poza pójściem na
druty) sprzeciw wobec tej grozy...
Kiedy opisywałem dla czytelników „Dziennika” (wkrótce ich krąg
rozszerzył swoim przedrukiem na całą Polskę tygodnik „Angora”) tę
niezwykłą i jakże poruszającą historię, zastanawiałem się długo
nad jej tytułem.Aż w pewnym
momencie zdałem sobie bowiem sprawę, że była to niezwykła opowieść
o bajkach, jakich nie znał dotąd świat – BAJKACH Z „KRAINY PIECÓW”…
***
Dziewięć
lat później, na specjalnej projekcji w ramach Festiwalu Mediów „Człowiek
w zagrożeniu” oglądałem kolejny film Andrzeja Czuldy, za który reżyser
otrzymał nagrodę Prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Znałem
dobrze jego temat, a mimo to ze wzruszeniem oglądałem dawne rysunki i słuchałem
oświęcimskich wierszyków sprzed lat. Byłem też dumny z tego, żekolejnemu –tym razem
filmowemu – przesłaniu„Bajek z „krainy pieców” Andrzej pozostawił mój dawny,
gazetowy, tytuł...
„ZŁOM
ŻELAZNY”i… „TRÓJPRZYMIERZE
CIENI”
Film, który otrzymał roboczy tytuł „Nekropolis” miał być poświęcony
tylko jednemu z kilku cmentarzy znajdujących się na terenie miasta, ale
jednocześnie miejscu o wyjątkowej aurze i niezwykłym charakterze.
Wiedza na temat wielkiego znaczenia historycznego i artystycznego Starego
Cmentarzanie jest jednak (nawet wśród łodzian) wiedzą powszechną. A
przecież to właśnie ta nekropolia – jak żaden inny cmentarz w Łodzi
– w sposób szczególny opowiada o dziejach miasta, życiu i losie jego
mieszkańców,
a jej trójwyznaniowy charakter sprawia, że jest to także cmentarz
unikalny w skali naszego kraju i Europy.
Niesione
przez wiele mogił przesłanie do potomnych przypomina o patriotyzmie, poświęceniu,
wiedzy i zasługach, jakie wielu z pochowanych tu łodzian położyło na
rzecz miasta i jego społeczności. Byli wśród nich ludzie, których
rola w życiu Łodzi była często biegunowo różna. Jedni byli ulubieńcami
fortuny, założycielami wielkich fabrykanckich rodów, twórcami potęgi
Łodzi przemysłowej. Inni działali na odmiennych polach, a ich autorytet
u współobywateli określał nie majątek, ale wiedza i talent, przymioty
ducha i charakteru.
Oczywiście
śmierć tylko pozornie równała fabrykantów z robotnikami, bogaczy z
biedakami, wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych. Wyróżnikiem pozycji społecznej
i wartości – głównie majątkowej – niejednego łódzkiego potentata
było także miejsce jego wiecznego spoczynku. Okazałość grobowych
kwater byłaby jednak mylącym wskaźnikiem dla właściwego określenia
rangi i społecznego znaczenia tych, którzy doczekali takiej właśnie
formy pośmiertnego uznania. Na Starym Cmentarzu składano przecież do
grobów nie tylko fabrykantów, bankierów, rentierów i zwycięzców
finansowych rozgrywek na skalę europejską.
Wędrując
wśród alejek i ścieżek Starego Cmentarza znajdziemy się również
przy nagrobkach skromniejszych od tych, które składają hołd wybitnym
łódzkim przemysłowcom, właścicielom największych fabryk i
najwspanialszych pałaców. Nagrobki te przypominają o życiowym dorobku
tych łodzian, za którym nie stała wielka łaskawość fortuny, ale na
przykład wiedza inżynierska, prawnicza, medyczna, nauczycielskie powołanie,
powstańcze, czy żołnierskie poświęcenie, talent rzeźbiarza, aktora,
malarza, czy muzyka.
Takich
grobów i takich postaci Stary Cmentarz kryje niemało. Niestety, wiemyo nich niewiele, albo też zdołaliśmy zapomnieć prawie zupełnie.
Kiedy myślałem o tej, znanej od wieków, „amnezyjnej przypadłości”
przypomniała mi się również przedwiekowa, ale jakże gorzka w swej
konkluzji, mądrość Szekspira, który był zdania iż: „Złe czyny ludzi żyją dłużej od nich, dobro wraz z nimi znika
nieraz w grobie.” Któż
zaprzeczy tej prawdzie, chociaż to właśnie ona skłania jednocześnie
potomnych do takich poczynań, aby owo znikające wraz z życiem dobro
ocalić od zapomnienia. Taki ratunek należy się bardzo wielu cieniom z
łódzkiego Starego Cmentarza lecz sporo jeszcze trzeba zrobić, aby
pozwolić dawnym bohaterom, patriotom i wielkim społecznikom na powrót
do świadomości współczesnych łodzian. Na wydobycie „z zamętu
lat” ichzasług i dokonań,
pokazanie genealogii łódzkiej „Ziemi Obiecanej”, z uwzględnieniem
życiorysów i zasług wielu postaci, z których dorobku i pracy na rzecz
miasta może ono być nieraz dużo bardziej dumne, aniżeli z potęgi
wielkich fabrykanckich rodów. Chodzi o przypomnienie losów i efektów
działalności tych łodziantych,
którzy nie mieszkaliw
willach, pałacach, czy secesyjnych kamienicach śródmieścia, i których
poświęcenie i twórczy wysiłek trudno byłoby przeliczyć na dawne, czy
też obecne pieniądze.
Na
sławę i dorobek miasta pracowali także (a raczej harowali) w wielkiej
liczbiei z największym
fizycznym wysiłkiem, ci o których nie wspominają marmurowe pamiątkowe
tablice i złocone litery epitafiów. Robotnicy łódzcy. Większość z
nich, miała dla miasta, w którym przyszło im żyć i pracować, przede
wszystkim „krew, pot i łzy”... I bywało, że dostawali w zamian
niewiele więcej. To o takich jakoni
poeta Ernest Bryll napisał kiedyś, że są „Tak najmniejsi, że ich prawie
nie ma... i tak biblijnie cisi, że przy narodzeniu i śmierci nie krzykną.”
***
O
tych wszystkich cieniach ze Starego Cmentarza miał mówić film Czuldy, a
ja szykowałem się, aby go wesprzeć w tych zamiarach poprzez stosowne połączenie
obrazu i słowa. Na razie jednak prawdziwego wsparcia Czulda potrzebował
głównie ze strony osób lub instytucji, od których finansowej hojności
zależało czy tak ważny i „z dawna wyglądany” film w ogóle
powstanie. Napięcie i oczekiwanie (również moje) rosło wraz z upływającymi
miesiącami, podczas których Czulda i jego przyjaciele, dwoili się i
troili, aby pozyskać sponsorów, gotowych podjąć się roli mecenasów
ze wszech miar zasługującego na pomoc przedsięwzięcia.
Na
szczęście zabiegi te przyniosły wreszcie wymarzony przez reżysera
rezultat, a radosna wieść od Andrzeja, a potem od kierownika produkcji
Krzysztofa Sułka: „Będziemy robić
ten film. Jakoś skonstruowaliśmy nasz budżet...”– zdopingowała mnie do wyjścia naprzeciw czekającym mnie
wkrótce obowiązkom. Przy okazji cieszyłem się z góry na spotkanie i
wspólną pracęz przyjaciółmi,
z którymi X Muza poznała mnie już wcześniej, a między innymi z Bogusią
Kłopotowską, mającą czuwać nad dźwiękową stroną filmu i moją
dykcją oraz z bardzo przez wszystkich lubianym asystentem operatora – Józkiem
Sikorą.
***
W
miarę wędrówki po Starym Cmentarzu zacząłem też nabierać pewności
co odpowiem na propozycję Czuldy, odnośnie tytułu przyszłego filmu.
Pewnego dnia bowiem, kiedy rozmawialiśmy o należytym wkomponowaniu
komentarza w warstwę zdjęciową, a także o późniejszej promocji i
emisji „Nekropolis” – Andrzej zasępił się nieco i powiedział:
-
Pamiętaj, że to tylko tytuł roboczy. Wystarczający dla nas w tej fazie
pracy, ale potem, kiedy pójdzie do ludzi to… Warto byłoby go jakoś
rozwinąć, czymś uzupełnić… Pomyśl nad tym, pokombinuj. Tylko żeby
to było – no wiesz…. nośne. Żeby przemawiało do wyobraźni
widza… Oczywiście nic w rodzaju: „Nekropolia
Łodzi przemysłowej” nie wchodzi w rachubę. Za sztywne, za drętwe…
To,
że rozumiałem jego obiekcje i życzenie nie oznaczało jeszcze, iż
wiedziałem jak temu „zamówieniu” mam sprostać. Podnosiło mnie
jednak na duchu wieloletnie doświadczenie dziennikarskie, kiedy to często,
przy bezskutecznym wymyślaniu celnego
i ciekawego tytułu dla artykułu czy reportażu,najlepszą pomocą okazywało się nagłe olśnienie. To ono spadało
z nieba, podpowiadało najwłaściwsze słowo, określenie, przenośnię
– dając autorowi szansę na pobudzenie wyobraźni i zainteresowanie
czytelnika podejmowanym tematem.
Podobnie
stało się i tym razem, kiedy zaufałem intuicji, nastrojowi i atmosferze
Starego Cmentarza. Tego miejsca szczególnego, bo pośmiertnego, zbratanialudzi różnychnacji,
odrębnych wyznań, nieporównywalnych pozycji społecznych, odmiennych
zasług dla miasta (jedni budowali fabryki, inni szkoły, a jeszcze
inni… barykady).Po jakiejś
godzinie spaceru przez różne części cmentarza, wśród grobów
pozornie odległych, a połączonych wspólnym błaganiem o pamięć i
modlitwę do jednego Boga – pojąłem co mnie w tym miejscu ujmuje
najbardziej. I wiedziałem już, że tytuł, jaki zaproponujębrzmiał będzie następująco: „NEKROPOLIS
– ŁÓDZKIE TRÓJPRZYMIERZE CIENI…” Zrobiłem
to zaraz po powrocie do domu – telefonicznie. Andrzej z miejsca „kupił”
moją propozycję. Oddawała bowiem zarówno charakter tego starego, trójwyznaniowego
cmentarza, jak również generalną ideę filmu. Myślałem o niej jeszcze
długo po odłożeniu słuchawki, aż w pewnym momencie „coś” mnie
podkusiło, aby sięgnąć do tworzonego od latarchiwum cytatów i wycinków. Przeczucie zaprowadziło mnie szybko
na właściwą stronę. A tam znalazłem myśl wyrażoną przez nieżyjącego
już od dawna, ale bardzo niegdyś cenionego polskiego pisarza, Wacława
Berenta: „Powiadają,
że należy żyć dla tych, którzy przyjdą po nas, ale nikt jeszcze nie
pouczał, żeby żyć dla tych, którzy byli przed nami.”
Z
pewnością miał rację Berent, zwracając w ten sposób uwagę swoich
czytelników na potrzebę pamięci o tym skąd przyszliśmy, a nie tylko o
tym dokąd idziemy. Pomyślałem, że warto przypomnieć o tym przesłaniu
w komentarzu i wypowiedzi narratora, do którego obowiązków miałem
przecież przystąpić już niedługo.
PÓŁNOC
MINĘŁA... ZACZYNAMY!
Nigdy
w życiu nie przychodziłem na cmentarz późnym wieczorem, a co dopiero o
drugiej w nocy. Ale właśnie o tej porze, w autentycznej, a nie
wykreowanej przez scenografów, scenerii cmentarnej miały się rozpocząć
zdjęcia do pierwszej „setki”, czyli kręconej „na żywo”
wypowiedzi narratora. Przygotowania do tego ujęcia z udziałem
odpowiednich filmowych „służb” rozpoczęły się kilka godzin wcześniej.
Andrzej zwolnił mnie od asystowania przy tych zabiegach obligując
jedynie do czuwania przy telefonie i gotowości do zjawienia się przed
kamerą na pierwsze wezwanie. Jakoż godzinę po „godzinie duchów”
moja komórka zapiukała, zaćwierkała i usłyszałem: głos Czuldy: „Zwijaj
się – czekamy!”
Jechałem
szybko przez uśpione miasto, uwolnione przez noc od całodziennych (i
codziennych) korków. Stary Cmentarz w niczym nie przypominał teraz
miejsca mojej niedawnej wędrówki. Idąc ciemnymi alejkami nie miałem
oczywiście „duszy na ramieniu” a jedynie tremę, chociaż po drodze
na plan pomyślałem (głupio – to prawda – ale jednak pomyślałem):
„Czy ONI akceptują fakt, że nie zjawiliśmy się tu, aby świętokradczo
przeszkadzać im w śnie wiecznym, ale by o NICH z największym szacunkiem
opowiedzieć?” Z
tą (przed sobą tylko ujawnioną) nadzieją zjawiłem się przed obliczem
reżysera. Nawet się ucieszył, że po drodze na plan nie zabłądziłem
w ciemności w jakiś odległy mroczny zakątek. Operator – Jacek
Siwecki – przyjrzał mi się uważnie, jakby oceniając, czy
przyodziałem się stosownie do pełnienia roli (miałem na sobie długi
ciemnogranatowy – prawie czarny – płaszcz), i nie widząc widać
powodów do krytyki, kiwnął z aprobatą głową. Równie życzliwie
potraktował moje przybycie kierownik produkcji Krzysztof
Sułek.Po tym krótkim,
acz uważnym, przeglądzie stanąłem gdzie mi stanąć kazali, Andrzej
zasiadł na reżyserskim krzesełku przed monitorem wyświetlającym obraz
z kamery i... z należytym skupieniem zabraliśmy się do roboty.
Na
początek powiem, że było… ciemno wszędzie, głucho wszędzie, a w
dodatku nienajcieplej. Dopiero potem rozświetliły wszystko łuny bijące
od kolejno włączanych reflektorów, setki metrów kabli zaczęły pełznąć
po alejkach i między grobami niczym grube na palec węże, a przez
cmentarną bramę wolno, z namaszczeniem wjechał karawan ciągnięty
przez parę czarnych jak noc – bo jakżeby inaczej!? – koni.
Sztuczne
dymy owinęły się wokół pomników i kaplic, drzewa zdawały się drgać
i unosić coraz wyżej w tej upiornej poświacie, liście błyszczały i
dygotały jak nigdy dotąd. A ja… Nie błyszczałem wprawdzie, ale
dygotałem również i to bez większych oporów…
Dlaczego?
To proste. Był to przecież, jak to się teraz często mówi o filmach:
„obraz”,tyle że z największą
obsadą aktorską z jaką dotąd przyszło mi współpracować. Jednakże
ONI, czyli współobecni na planie, mieli dużo łatwiej ode mnie. Nie
musieli nic mówić (wszak powiedzieli już wszystko, co chcieli powiedzieć)
i w ogóle nie mieli cienia tremy. Pewnie dlatego, że byli już cieniami,
a ich roląbyło już tylko
jakżew y m o w n emilczenie i nieruchoma asysta.
Mówić
miałem wyłącznie ja, co przyznaję onieśmielało mnie ze względu na
wspomniane audytorium i nakazywało bardzo liczyć się ze słowami.
Czasami
jednak, zarówno tamtej nocy, jak i w ciągu kolejnych dni zdjęciowych,
zdarzało się, że wobec tego, co przyszło mi oglądać w różnych częściach
cmentarza, po prostu brakowało mi słów. A przecież dobrze wiedziałem,
co chcę powiedzieć. Przygotowany dla narratora tekst był już dawno
gotowy, a pisałem go z wielką dbałością i szacunkiem dla faktów. Nie
wszystkie jednak na to zasługiwały. O moich odczuciach przy uszkodzonym
pomniku Pogonowskiego już pisałem. Terazjednak,w konfrontacji
z tym, co zobaczyłem w zabytkowej kaplicy Scheibleróworaz w jej krypcie grobowej, okazało się, że wszystkie wcześniej
zaplanowane określenia pod adresem tych, którzy zdewastowali i zbezcześcili
to wnętrze wydały mi się zbyt łagodne.
Co
innego bowiem czytać cudze relacje o dokonanych przez wandali
zniszczeniach, a co innego oglądać skutki takiego barbarzyństwa na własne
oczy. Po tejkonfrontacji
przygotowane wcześniej słowa nie pasowały do mojego zaskoczenia. Splądrowane,
i zniszczone a tak niegdyś piękne, wnętrze nie mogło już przecież
budzić dawnego szacunku i podziwu, a jedynie niesmak i wstyd…
Najbardziej
doskwierała mi, i przygnębiała na długo, świadomość że większości
tych zniszczeń nie dokonano w jakimś powojennym szale, ale na przełomie
lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – dla zabawy, w celu
zarobienia pary złotych w punkcie złomu, z totalnej głupoty, lub z
bestialskim rozmysłem i obojętnością dla świętości każdego miejsca
pochówku…
Ponieważ
ochrona obiektu była kiepska, lub żadna, do środka włamywali się z łatwością
złodzieje i wandale. Z kaplicy i krypty wynoszono płyty marmurowe i
elementy żelazne. Skradziono kandelabry z brązu, przepadła bogato
oprawna Biblia. Czego nie dało się wynieść – niszczono. Taki los
spotkał pamiątkowe popiersia Karola i Anny Scheiblerów oraz tablice
epitafijne. Pastwiono się nad umieszczonymi tu niegdyś pięknymi
pomnikami. Obtłukiwano detale architektoniczne. W głównym ołtarzu
zniszczono marmurowy krucyfiks. Nie ma już Anioła Pokoju, w przepięknej
Piecie Chrystusowi odłamano ramię, a Jego Matce –dłoń i głowę…
Profanacja
i dewastacja tego miejsca uczyniła z dawnej perły architektury
neogotyckiej niemalże ruinę. Jeszcze smutniejszym i trudniejszym przeżyciem
były zdjęcia w krypcie grobowej. Grasujące w niej hieny cmentarne,
rozbiły trumny i sprofanowały szczątki Karola Scheiblera, dwóch jego
wcześniej zmarłych synów – Leopolda i Feliksa, żony Anny, wnuka i
wnuczki oraz innych przedstawicieli rodu Scheiblerów.
Nie
mówiłem więc wiele. Z trudem zdobyłem się tylko na wydobycie ze ściśniętegogardła ubolewania, że nie ma tu już prochów wołających do
potomnych o pamięć, a tę żałosną pustkę wypełnić może jedynie
potępieniedokonanego tu
barbarzyństwa...
***
Kolejne
dni zdjęciowe były niejako powtórzeniem mojej wcześniejszej wędrówki
po cmentarzu. Planowane przez Andrzeja i Jacka ujęcia miały pokazać zarówno
wartość artystyczną, jak i historyczną, wielu nagrobków i pomników,
otworzyć wyobraźnię widza na przeszłość i obecność w niej tych, którzy
zasłużyli na to, aby zanaszym
pośrednictwem znaleźć także godne miejsce w teraźniejszości i przyszłości.
Temu otwarciu wyobraźni służyć miały również inscenizacje – mające
formę podróży w czasie – podczas których towarzyszyliśmy pogrzebowi
fabrykanta i pochówkowi robotnika, a nawet – za sprawą pomocy ze
strony łódzkiej straży pożarnej – udało nam się spojrzeć na Stary
Cmentarz „z lotu ptaka”.
Kamerze,
jej operatorowi i narratorowi pomógł w tym specjalny dźwig, jeden z
nielicznych w Polsce o sięgającej tak wysoko platformie.To dzięki temu wywyższeniu wzniosłem się na nieosiągalne dotąd,
w żadnym „moim” filmie, „wyżyny interpretacyjne”. Uniesiony
zostałem bowiem na wysokość blisko
70 metrów
i stojąc w specjalnym koszu, niczym na głowie wielkiej „żyrafy”,
patrząc bez lęku i zawrotów głowy na Stary Cmentarz (przydał się
wielomiesięczny trening sprzed lat, czyli praca na rejach „Pogorii”),
szykowałem się do wypowiedzenia swojej kwestii.
Widok
był zaiste urzekający. W dole, na całym obszarze trójwyznaniowego
cmentarza,płonęły tysiące
ogników zapalonych z okazji Święta Zmarłych, a tu, na górze, w
wietrze wiejącym z szybkością ok. 40 km/godz., zdrętwiały mi wargi i
język nie ułatwiającwypowiedzenia
poruszającego przesłania Wacława Berenta o tych, którzy przyjdą po
nas itych, którzy byli przed
nami...
Skupiony,
jak nigdy dotąd, powiedziałemw
końcu to, co zamierzałem powiedzieć. Najpierw raz – potem drugi i
trzeci, aby kolejne duble mogły zapewnić reżyserowi „komfort
wyboru” najlepszej wersji. Smukły dźwig wdzięcznie i z wyczuciem kołysał
się na wietrze (osiągającym w porywach siłę pięciu stopni w skali
Beauforta) ale nasz pobyt „na wysokościach” dobiegał końca. Krótkofalówka
z dołu potwierdziła, że magnetofon usytuowany u stóp dźwigu
zarejestrował mój tekst toteż nie było powodu byśmy mieli się nadal
wywyższać nad resztę ekipy. Zresztą wkrótce reżyser sprowadził
narratora niejako w sposób podwójny na ziemię. Ledwie bowiem złapałem
lądową równowagę postanowił – nazakończenie, a raczej „na wszelki wypadek” – nakręcić „dźwigową”
kwestię także w parterze.
I
tak oto w ostatnim ujęciu musiałem robić za zawalidrogę. Był przecież
1 listopada – Święto Zmarłych – toteż stojąc vis a vis kamery na
środku głównej alei Starego Cmentarza zmuszałem łodzian, tak licznie
odwiedzających pod wieczór tę piękną nekropolię, do omijania mnie
szerokim łukiem. Aby było sprawiedliwie dodam, że siebie też zmuszałem.
Do udawania, że nikogo nie widzę, że nikt mnie nie peszy i absolutnie
nie mam pojęcia, co to za ludzie machają do mnie oburącz na znak
uznania i przyjaźni, domagając się podobnie serdecznych gestów...
Dopiero
teraz mogę im podziękować za te oznaki sympatii i otuchy oraz wyjaśnić,
że tonie żaden Alzheimer
winien był mojej rzekomej amnezji, bądź ostentacyjnej obojętności.
Nie odcinałem się również (pełen pychy z tytułu „pracy w
filmie”) od dawnych znajomych. Nie byłem (i nie jestem) źle wychowanym
i zadufanym w sobie facetem, a cała odpowiedzialność za moje cmentarne
postępowanie spoczywa na reżyserze, który kazał mi się zachowywać
przed kamerą tak, jakbym słyszał za plecami zalecenie Poety: „Pełno nas, a jakoby nikogo nie
było…”
Była
to zapewne właściwa w tym momencie metafora, ale prawdą było przede
wszystkim to, co miałem powiedzieć na koniec tego ujęcia:
„CMENTARZE PEŁNE SĄ LUDZI, BEZ KTÓRYCH ŚWIAT
NIE MÓGŁBY ISTNIEĆ.” I dlatego odwiedzając nekropolię przy ulicy
Ogrodowej warto się zastanowić, czy
bez tych cieni, które zawarłyna
Starym Cmentarzu tak szczególne trójprzymierze istniałaby Łódź?I czy byłaby taka jaką jestdzisiaj?
FINIS
CORONAT OPUS Zdaję
sobie sprawę, że obecnie w gimnazjach i liceach nie uczą już łaciny.
Uznano to ponoć za zbędne obciążanie uczniów martwym językiem, w
sytuacji gdy dużo przydatniejszej, bo współczesnej i żywej „łaciny”
doskonale uczą podwórka i ulice. Co celniejsze słówka i zwroty utrwala
także „nowoczesna” (znaczy wolna od przesądów językowych)
literatura, a i sztuka filmowa ma na tym polu coraz większe zasługi,
chociaż niewykluczone, że i X Muza słucha niektórych dialogów
zawiedziona i zniesmaczona. Jeśli o mnie chodzi, to jako „łacinnik
starej daty” wyszedłem z założenia, że warto czasem skłonić
czytelnika do intelektualnego wysiłku. Dlatego nie będę tłumaczył
tytułu tego pożegnalnego rozdziału, bo i tak wszyscy już sobie przecież
przypomnieli, że obwieszcza on po prostu fakt iż: „Koniec wieńczy dzieło”.
Można
by ten cytat zgrabnie połączyć ze stosunkiem widzów i krytyki do filmu
Andrzeja Czuldy którego oficjalna premiera odbyła się w marcu 2009 roku
w gościnnych murach łódzkiego Muzeum Kinematografii. Ale nie tylko ona
przyniosła życzliwe i łaskawe głosy wielu widzów. Wówczas jednak,
tj. po zakończeniu zdjęć do tego zasługującego na uznanie przedsięwzięcia,
mogliśmy o tym jedynie marzyć.
W
chwili kiedy pisałem ostatni rozdział tych wspomnień do premiery zostało
jeszcze trochę czasu. Andrzej rozpoczął właśnie przegląd nakręconego
materiału (a była tego cała góra kaset), wkrótce przystąpi do montażu,
a potem z pewnością będzie mnie poganiał przy pisaniu komentarza
ostrzegając,że wszelkie opóźnienia
w późniejszym udźwiękowieniu będą wyłącznie moją „zasługą”.
No cóż, w takich sytuacjach najgorzej jest być tzw. „ostatnim
ogniwem”, ale niech mu tam będzie... Najważniejsze, aby przyszli
widzowie podzielili nasz pogląd, że Stary Cmentarz w Łodzi jest
nekropolią, o której słusznie i w ciekawy sposób przypomnieliśmy
Polsce i Europie.
Wiele
opinii potwierdziło te oczekiwania, ale teraz chciałbym wraz z
czytelnikami zatrzymać się – a właściwie powrócić – do wydarzeń
jakie miały miejsce po zakończeniu zdjęć do „Nekropolis”. Każdy
taki finał – nawet jeśli odbywa się w cmentarnej scenerii, ma bowiem
swoje niezbywalne i tradycyjne prawa. Dlatego wyznam, że aby nie lekceważyć
tradycji (a także zaspokoić głód, pragnienie i potrzebę odprężenia
po wyczerpującej i pełnej napięcia pracy) chętnie i pod wezwaniem
Czuldy udaliśmy się wszyscy owego listopadowego wieczoru na pewne podwórko.
Łączyło
ono ulicę Piotrkowską z ulicą Wschodnią. Ucieszył mnie ten docelowy
adres, ponieważ spędziłem w tej okolicy blisko 30 lat, a jako chłopak
urodzony na Wschodniej znałem tu wszystkie bramy, tajne przejścia,
tudzież inne zakątki. Za moich lat młodych, chmurnych i durnych poza słynną
do dziś (i oby nieśmiertelną!) „Golonką”
nie było tu jednak lokalu pod tak bardzo egzotycznym szyldem. Przybytek,który postanowiliśmy zaszczycić swoją obecnością przedstawiał
się bowiem gościom jako „Cape Horn”. Na widok tego napisu przeszedł mnie
natychmiast dreszcz emocji, jako że ta –obca wielu „szczurom lądowym” – nazwawywołała we mnie ekscytujące wspomnienia z żeglugi„Pogorią” w okolicach prawdziwego Przylądka Horn znanego także
pod czułym określeniem „Starego Ludożercy”.
Tym
razem jednak to nie my mieliśmy być zjedzeni, ale sami –po paru godzinach pobytu w chłodzie i wietrze –pragnęliśmy wprowadzić jakieś „małe co nieco” do
organizmu. Niestety, lokal był pusty, nie licząc pogrążonej w dziwnym
smutku obsługi. Do jedzenia były tylko czipsy, a do picia piwo. W tej
sytuacji zaczęliśmy naszą postfilmową i pocmentarną „stypę” od
„zupy chmielowej”, a po krótkich negocjacjach udało nam się także
namówić personel do zorganizowania dla nas w pobliskiej pizzerii i
dostarczenia na nasz stół kilku egzemplarzy tego posilnego i – oby
tylko gorącego! –placka.
Czas
jednak mijał, piwo się kończyło, a wymarzona pizza ciągle była poza
zasięgiem przygotowanych już wcześniej noży i widelców. Mimo tej zwłoki
(znów przepraszam za niestosowne przy stole skojarzenia) optymizm i głód
nie chciały nas opuścić dlatego też nasza rozmowa zeszła szybko na
tak zwaną „świetlaną przyszłość”. Terminem tym objęliśmy zarówno
losy filmu jak inasze własne
życiowe perspektywy, które rodzi lub uśmierca, daje lub odbiera, życie
w filmowym stresie. Ktoś kto zapomniał, lub nie bierze pod uwagę z
jakiego miejsca „przypłynęliśmy” do „Cape
Horn”, temu nasze rozważania mogą się wydać dziwne, a może
nawet niewłaściwe. My jednak byliśmy zdania iż szereg dni i nocy spędzonych
na cmentarzu upoważniało nas, a nawet obligowało, do poważnej dysputy
filozoficzno-egzystencjalnej.
Wracając
do sprawy przyszłości to wtedy – przy stoliku w „Cape
Horn” – widzieliśmy ją różnie, ale najdalej w prognozach
zaszedł operator Jacek Siwecki. Człowiek ów, tryskający dotąd energią
i optymizmem, nie sprawiający wrażenia iż dręczą go dziwne
przeczucia, najpierw popadł w głęboką zadumę po czym, z tajemniczym błyskiem
w oku, poprosił o kartkę papieru. Nie dostrzegaliśmy w tym żądaniu
niczego złego, ani zaskakującego. Ot, pewnie Jacuś przypomniał sobie o
jakiejś ważnej sprawie, a że w grę wchodziło jeszcze jedno piwo,
postanowił zabezpieczyć się na przyszłość, czylimóc w razie czego wzmocnić stosowną notatką potencjał osłabłej
pamięci.
Tak
więc Pan Operator pisał coś w skupieniu, poważniejąc z każdą chwilą,
po czym z dziwnym uśmiechem – osłabiającym tę powagę i sugerującym
jakąś niesamowitą niespodziankę –podał mi(dlaczego właśnie
mnie!?) sporządzony z taką powagą tekst. Spojrzałem nań i... zaniemówiłem.
Było to bowiem – ni mniej ni więcej – tylko całkiem formalne „UPOWAŻNIENIE”.
Ba!
Ale do czego? Myli się ten, kto sądzi, że pod wpływem jakiegoś
dobroczynnego natchnienia Jacuś scedował na mnie swój przyszły kawałek
pizzy, ewentualnie honoraria i tantiemy za zdjęcia do Nekropolis. A skądże!
Upoważnienie dotyczyło spraw ziemskich, bo z ziemią – choćw dość ograniczonym metrażu – mocno związanych. Jednocześnie
zaś nie ukrywało swego związku z obszarem określanym zwykle mianem
„zaświatów”…
No
dobrze. Aby nie drażnić dłużej ciekawości czytelnika, zacytuję
stosowny tekst w całości, aby udowodnić do jakiej desperacji może
doprowadzić operatora filmowego trzytygodniowa praca na cmentarzu oraz
nieco krótsze, ale również mało wesołe, kwadranse oczekiwania na ciągle
nieobecną pizzę. Otóż Jacek S. z pełną odpowiedzialnością za słowo
i w przytomności ośmiorga obecnych, będąc w pełni – jak się
zarzekał – władz umysłowych,stwierdził
na piśmie co następuje:
„Upoważniam
ob. Zdzisława Szczepaniaka do zredagowania i napisania mojego epitafium
na nagrobek. Loco – Kraków cmentarz Rakowicki.
Odpowiednie służby
zapewnią jego umieszczenie. Równocześnie wyrażam zgodę na różne
reminiscencje i dywagacje na mój tematw publikacjach
wyżej wymienionego.”
***
Cisza,
jaka zapadła po odczytaniu przeze mnie tego wstrząsającego tekstu, nosiła
charakter zaiste grobowy. Trudno zresztą żeby było inaczej. Na szczęście
gromki śmiech, jaki ją potem uzupełnił, był dowodem, że umieliśmy
się w porę otrząsnąć z ponurego nastroju. Kiedy już wszyscy obśmialiśmy
się dostatecznie z cmentarnego poczucia humoru Jacka S. – adresat upoważnienia
(znaczy ja) powiedział głosem nieco jednak zdławionym z przejęcia:
-
Jacku drogi, dziękuję za zaufanie, postaram się sprostać zamówieniu,
ale powiedz mi przyjacielu, co będzie jeżeli ja… Hm… cholera, żeby
tylko nie zapeszyć… No więc krótko: co będzie jeżeli ja… Jeżeli
to mnie los… Jeśli nie tobie, ale mnie pierwszemu przyjdzie oddalić się
na Tamtą Stronę?
-
Nic się nie martw. Nie przyjdzie. – padła zdecydowana, i oby prorocza,
odpowiedź. - Wraz z upoważnieniem dałem ci bowiem motywację do bardzo
długiego życia. Tak długiego, abyś zdążył spełnić to, coś mi
przed chwilą obiecał przyjmując moje upoważnienie.
Cóż
było robić? Mimo, że owa chwila była niesamowita, wzniosła,
szlachetna, aczkolwiek również cokolwiek upiorna, szykowaliśmy się –
ja i Jacek – do padnięcia sobie w ramiona, aby braterskim uściskiem
potwierdzić epitafijne zobowiązanie.
Obyło
się jednak bez pieszczot, ponieważ w tymże momencie wniesiono pizzę i
wszyscy z ulgą rzuciliśmy się do upragnionej konsumpcji. Nikomu nie
zaszkodziła. Włącznie ze mną i Jackiem. A sporządzone przez niego
upoważnienie postanowiłem schować do specjalnego i osobistego archiwum,
z wiarą i nadzieją, że ani mnie ani Jackowi ta „epitafijna zabawa”
nie przyniesie pecha.
Oczywiście
nie mogliśmy zakończyć spotkania tak wzniosłą (ale i mrożącą krew
w żyłach)pointą. Wybraliśmy
więcna finał coś w rodzaju
Wielkiej Improwizacji, w ramach której każdy z członków ekipy wyraził
się na piśmie i na ogół życzliwiepod adresem Pana Reżysera. Pamiątkowe „wyrażenia” i inne
autobiograficzne wpisy zostały uwiecznione nie w marmurze, lecz na
bardziej właściwym dla czasu i miejsca materiale. Były nim... tekturowe
pudła po świeżo spożytej pizzie, którą zastąpiły równie smaczne i
rymowane na gorąco fraszki, wierszyki i inne facecje.
Spisywaliśmy
je w pośpiechu, a więc nie zawsze czytelnie, ale Szanowny Adresat docenił
nasze dobre intencje, ponieważ z ochotą – a nawet skwapliwie – zabrał
oryginalne pamiątki i dowody naszego dlań uznania, z zamiarem
umieszczenia ich (jak sądzę) na jakimś poczesnym miejscu w swoim
prywatnym reżyserskim lokalu.
Na
razie te wyrafinowane artystycznie teksty, dowody naszego poczucia humoru
i poetyckiego talentu, muszą pozostać nieznane szerszemu ogółowi. Jest
wszakżenadzieja, że w
przyszłości – np. z okazji 50-lecia pracy twórczej Andrzeja B. Czuldy
– zostaną one wydobyte na światło dzienne i po należytej renowacji
(oraz wyborze stosownej restauracji) zostaną uroczyście zaprezentowane
koleżankom, kolegom i rodzinie jubilata – wnucząt i sąsiadów nie wyłączając.
***
Śmiała
decyzja Jacka Siweckiego sprawiła, że dziś, kiedy wspominam i
podsumowuję swoje przeżycia na trasie od „wyrzutka” do cmentarnego
cicerone, postanowiłem i ja sporządzić coś w rodzaju upoważnienia
(ale nie prośby o epitafium!). Czyniąc tak kieruję je – w nastroju
poważnym i uroczystym – do wszelkiego rodzaju znanych mi i nieznanych
PROMINENTÓW, ULUBIEŃCÓW I PRACOWNIKÓW X MUZY.
Fundamentem
tego planu (i upoważnienia) jest nadzieja (bardzo cicha, ale za to gorąca),
że moja „kariera aktorska”
– oczywiście w dużym i grubym pisana cudzysłowiu – nie skończy się
na najsławniejszym łódzkim cmentarzu, ale że tak łaskawa dla mnie dotąd
X MUZA zechce na ów finał wybrać jakieś przyjemniejsze miejsce.
Moim
skromnym zdaniem nadawałaby się do tego celu jakiś wytworny (choć
niekoniecznie zagraniczny) lokal gastronomiczny, w którym chętnie odegrałbym
rolę biesiadnika (ale nie kelnera!), jako że z biegiem lat obok rozkoszy
łoża zacząłem także coraz bardziej cenić uroki suto zastawionego stołu.
Innym
atrakcyjnym planem zdjęciowym mogłoby być kasyno w Monte Carlo, w którym
zgodziłbym się przehulać znaczną część ostatniego (oby było najwyższe!)
honorarium. Nie pogardziłbym też jakąś piękną egzotyczną plażą (z
wyjątkiem Copacabany, bo tę już widziałem i bez fałszywego zadęcia
przysięgam, że wolę od niej piasek i wspomnienia z Jastrzębiej Góry…).
Dla ułatwienia wyboru przyszłego finalnego planu filmowego z moim udziałem
dodam, że ponieważ nie byłem dotąd na Hawajach, Tahiti, czy „chociażby”
na Samoa – chętnie znalazłbym się właśnie tam – przed kamerą i w
dowolnej filmowej roli, czy postaci. Nie mam bowiem żadnych specjalnych
wymagań, z wyjątkiem dogodzenia własnej i widzów satysfakcji.
W
celu rozwiania wszelkich w tej mierze wątpliwości zapewniam, że zgodziłbym
się nawet zostać (w ramach specjalnych efektów komputerowych) żarłocznym
i groźnym rekinem – najchętniej oczywiście finansowym. Mógłbym też
być (cóż za skromność!) płochliwym krabem, 300-letnim żółwiem
wygrzewającym się w piaskach jakichś pacyficznych „wysp szczęśliwych”,
a nawet anonimową falą przyboju – pod warunkiem, ze pozwolono by mi
ukołysać, lub łagodnie wturlać na plażę ciało jakiejś pięknej
polinezyjki…
Jedyną
propozycją, jaką musiałbym w tych sielskich warunkach odrzucić byłaby
rola podzwrotnikowej palmy. Dlaczego? Cóż takiego odpychającego widzę
w palmach? Ja – nic. Natomiast pewien jestem, że budziłaby ona u zbyt
wielu osób mało sympatyczne dla mnie skojarzenia. Jakie? Otóż pewien
jestem. że nawet gdybym dał z siebie na planie wszystko (albo i więcej),
gdybym bez lęku i mimo oporów kręgosłupaprzegiął się najwdzięczniej nad falami oceanu (vide typowe
pocztówki z tropików) to i tak moja palmowa kreacja wzbudziłaby wredne
komentarze zawistników.
Takie
„życzliwe zainteresowanie” dopada zresztą często ludzi wrażliwych
i skromnych, a co dopiero takich, którzy gotowi są na wszystko w ramach
tzw. „parcia na szkło”, a tym bardziej na panoramiczny ekran. Nie
powiem teraz obłudnie, że ja oczywiście „olewam” i lekceważę to,
co z owego „parcia” wynika. Bez przesady. Jednakże łódzki cmentarz
nauczył mnie wystarczająco dużo pokory, abymznalazł w sobie dość siły, do odrzucenia ewentualnejpalmowej pokusy. Powód takiej decyzji (i poświęcenia) jest nader
prosty: zbyt wielkimi
niezbywalnym szacunkiem darzę X MUZĘ, abym z powodu mojego umiłowania
sztuki filmowej miał się narażać na złośliwe uwagi tych, którzy
udając znawców kina i ludzkiego charakteru, twierdziliby na mój
„palmowy” widok z satysfakcją:„Jeszcze na tym cmentarzu to gość był całkiem normalny, ale teraz to
mu już całkiem PALMA ODBIŁA”...
***
No
i co miałbym wtedy na swoją obronę? Chyba tylko wyłączniezłocistego „Oskara” wręczonego mi, w imieniu X Muzy, przez reżysera
Czuldę w sposób wirtualny, czyli najbardziej nowoczesny z możliwych…
Leszek Skrzydło
„Z TAMTEJ STRONY KAMERY”
Projekt okładki, zdjęcia, wybór zdjęć: Andrzej B. Czulda
Wydawnictwo: Muzeum Kinematografii w Łodzi – 2008
(…)
Leszek Skrzydło, który spisał i zredagował wspomnienia
kilkudziesięcioletniej pracy z tamtej strony kamery, jawi się jako
kronikarz i dokumentalista w pełni świadomy znaczenia swojej relacji. Jego
dorobek filmowy żyje własnym życiem: każdy zrealizowany obraz jest już
przeszłością. Ale ciągle przecież kontekst, czas, miejsce, ludzie,
zwyczaje i problemy, w których i z którymi działał, nie do końca jest
zamknięty. Dopiero spisane ślady tamtych zdarzeń dopełniają obraz. Dzięki
takim relacjom wiemy więcej o ludziach, którzy razem coś tworzyli, z
których wielu już odeszło, wielu niczego nie napisze i nie opowie, bo nie
wszyscy pamiętają, nie wszyscy mają ochotę i nie wszyscy obdarzeni zostali
talentem narracyjnym autora tej książki.
Ten inny, czasami odwrócony a czasami lustrzany obraz świata obecnego w
zrealizowanych filmach jest swoistą wartością dodaną nam po latach przez
autora. Jestem przekonany, że jej wartość i znaczenie będą rosły z latami.
(…)
Mieczysław Kuźmicki
Dyrektor Muzeum Kinematografii
Spis
treści:
str
4Wstęp
str 5Zacznijmy od podsumowania
str 6Kopalnia nad Czarną Hańczą
str 11Seweryn Bącała
str 15Janusz Czecz czyli Cyzio
str 19Grzegorz Denys
str 24Życie w rozjazdach i zajazdach
str 30Od redakcji do realizacji
str 62Samolustracja
str 63Biblia
str 68Wyprawa w nieznane: Włochy, Syria
str 86Turcja
str 90Grecja
str 94Pokłosie wyprawy
str 98Filmy o zabytkach i ochronie przyrody
str 102Spotkanie z Syberią
str 108Kościoły chrześcijańskie
str 115Dzieje kultury
polskiej
str 134Rody fabrykanckie
str 140Filmografia
str 145Indeks nazwisk
KOŚCIOŁY CHRZEŚCIJAŃSKIE
- fragment (...) Kręciliśmy też na Mazurach, konkretnie w Mikołajkach, gdzie
miejscowy pastor zgromadził niezwykle ciekawe dokumenty, dotyczące
tutejszej parafii z lat przedwojennych, także pisane czy drukowane po
polsku. Była dość ostra zima, a dokumenty trzeba było filmować w
miejscach ich ekspozycji to jest w kościele. Nazbyt zimnym o tej porze.
Nie muszę przekonywać, że zmarzliśmy porządnie. Pastor zaprosił nas
na plebanię, żeby się rozgrzać przy herbacie. Przepraszał, że nie
miał niczego konkretniejszego na rozgrzewkę. To znaczy miał spirytus,
ale nie rozcieńczony. Całe pół litra. Chłopcy spojrzeli po sobie i któryś
nieśmiało się odezwał.
– To nie problem. Można to zrobić raz dwa i zaraz będzie do użytku,
o ile oczywiście pastor pozwoli.
Pastor pozwolił, ja zdążyłem tylko krzyknąć:
- Weźcie ćwiartkę, nie więcej, bo nie wypada! – ale Grzegorz i
Andrzej Czulda już urzędowali w kuchni. Nie wiem, czy nie był to
chrzest Andrzeja Czuldy w naszej ekipie, bo on przystał do nas właśnie
przy Luteranizmie.
Chrzest był udany, chłopcy się spisali, a ponieważ nie mieli tyle
butelek pod ręką, żeby to dzielić na ćwiartki, rozrobili całe pół
litra. Pastor nie protestował, a my mogliśmy powiedzieć, że się
wreszcie rozgrzaliśmy po zdjęciach w zimnym kościele. (...)
DZIEJE KULTURY POLSKIEJ
- fragmenty (...) Niemal równocześnie z kończeniem cyklu o kościołach chrześcijańskich
zajęty byłem przygotowaniami do kolejnego zamówienia z telewizji pod ogólnym
tytułem Dzieje kultury polskiej – dziesięć godzinnych filmów do
podziału wśród kilku realizatorów. Film otwierający cykl pt. Słowiański
świt zrobił Jan Jakub Kolski. Ja wziąłem ciąg dalszy czyli
Polskę piastowską, a to oznaczało, że mam przed sobą 4 filmy do
zrobienia. (...)
(...) Nie były to łatwe filmy zwłaszcza pod względem organizacyjnym.
Grzegorz wziął do pomocy kolegę po fachu i w ten sposób dołączył do
nas Waldemar Krzak. Zdjęcia do dwóch pierwszych filmów robił Jacek
Duszyński (to był jego samodzielny debiut). Janusz Czecz w tym czasie kręcił
ze swoją żoną Barbarą (tu musiałem ustąpić bez dyskusji). Jacek miał
trochę tremę, ale ja w niego wierzyłem i, jak się okazało, słusznie.
Uciążliwe warunki stwarzała mapa naszych obiektów zdjęciowych.
Gniezno i Kraków były obowiązkowe przy każdym z tych filmów, ale
dochodziły do tego mniejsze miejscowości, nieraz daleko od przetartych
szlaków, gdzie trzeba było jednak dotrzeć. Staraliśmy się, żeby
filmy miały charakter prawie monograficzny, choć było wiadomo, że i
tak wszystkiego kamera nie da rady objąć. Z wejściem do różnych kościołów
nie było w zasadzie trudności. Wyjątek stanowiła katedra na Wawelu.
Ks. Janusz Bielański, kustosz świątyni, chronił bezcenny zabytek i nie
każdą ekipę filmową wpuszczał. Dość szybko zaprzyjaźniliśmy się
z nim, bo widział jak uważnie i ostrożnie pracujemy, i z pozwoleniem
nie było problemu. Tylko za jaką cenę! Oj, drogo trzeba było płacić
za wejście z kamerą, ale po pierwsze, jak mówił ks. Bielański, to
wszystko idzie na konserwację katedry, a poza tym on nam i tak liczy po
znajomości czyli ulgowo. Musieliśmy mu wierzyć.
(...) Chyba jako ekipa sprawialiśmy dobre wrażenie. Wierzono nam. Np.
ks. Zenon Willa w Gnieźnie dał nam klucze do podziemi, gdzie była świeża
odkrywka archeologiczna ze słowami: „róbcie, co macie do roboty, potem
dobrze zamknijcie”. Kiedy nam dał tak samo klucze do skarbca katedry,
zadrżałem. Przecież licho nie śpi, ktoś potrąci XII-wieczny kielich,
ten spadnie i tragedia gotowa. Robiliśmy zdjęcia na paluszkach i jak
najszybciej pozbyliśmy się kluczy. Nie zawsze takie spotkania z osobami
duchownymi były miłe i przyjemne. Coś na ten temat ma do powiedzenia
Andrzej Czulda. Kiedy pierwszy film z cyklu był gotów, przepisaliśmy go
na kasetę i dali do przejrzenia m.in. w kurii krakowskiej. Żeby było
wiadomo, co my konkretnie robimy i z jakim skutkiem. Po paru dniach poszedł
Andrzej po kasetę i po kolejne zezwolenie na zdjęcia, a tam czekał cały
areopag poważnych osób. Czekał pewnie na nas, winowajców, ale trafiło
tylko na Andrzeja, który potem spocony opowiadał nam co przeżył. Otóż
w filmie Korona
pierwszych Piastów jest mowa o zatargu króla Bolesława Śmiałego
z biskupem Stanisławem, zakończonym tragiczną śmiercią biskupa z rąk
króla. Wiedząc, jaki to jest gorący temat, nie wdawaliśmy się w
dyskusję na ekranie, tylko zacytowaliśmy Galla Anonima. Wydawało się,
że jest to zabieg najbezpieczniejszy, tym bardziej, że Gall Anonim
spokojnie i chyba sprawiedliwie nie rozgrzesza żadnej ze stron. Okazało
się, że nie mieliśmy racji. Gall był kronikarzem na dworze
piastowskiego władcy i siłą rzeczy jego świadectwa nie można uznać
za w pełni obiektywne. Kościół od zawsze uważa, że winien był tylko
król, którego zresztą dosięgła zasłużona kara Boża. Biedny Andrzej
miał na swoją obronę tylko Galla Anonima, ale to jako argument nie
wystarczyło. Jeśli jeszcze uwzględni się fakt, że poprzedniego dnia
Andrzej miał urodziny, stanie się jasne, że w dniu wizyty na ul.
Franciszkańskiej wypoczętą głową raczej nie dysponował. Żal mi go
było, bo ten atak był przeznaczony raczej dla mnie. To on wprowadził do ekipy nowy, miły
zwyczaj. Często zdarzały się przecież jak nie imieniny to urodziny któregoś
z chłopaków, i żeby przyjęcie z tej okazji nie było zwyczajną
popijawą – Andrzej wymyślił laurki, czasem to się nazywało dyplomy,
obojętnie, ale było to starannie odmalowane, z okolicznościowym
wierszykiem, a jakże, i z dowcipnymi podpisami. Mam taki dyplom-laurkę z
Gniezna. Spróbuję ją opisać. Podłużny arkusz papieru, tak
dobrany, że sprawia wrażenie czerpanego, ale czerpany nie jest. U dołu
przypięta pieczęć odciśnięta w prawdziwym laku. I tekst: DYPLOM – nadany przez ekipę filmu Polska
XII w. (to był tytuł roboczy, później brzmiał Krzywousty i jego synowie)
Jerzemu Leszkowi Skrzydle z okazji uroczystości imienin – Gniezdun
Civitas 3 june Anno Domini 1989 – Na Wzgórzu Lecha, Lechu Ten dyplom od nas przyjmij Uściskaj swą klikę po kolei I litra wyjmij!
(i podpisy): Jędruś Czulda, Grzesio Denys, Jacuś Duszyński, Wiesio Kaźmierczak,
Wojtuś Chmielewski, Lesio Wijata, Jureczek Szyszko.
Namęczył się trochę Czulda nad tym, bo w napisach stosował różne
kolory, a litery równiutkie, jakby robił to wprawny grafik. No, miłe to
było i jest pamiątką po tylu latach.
Andrzej Czulda wpisał się w historię ekipy na stałe, bo różnych
pomysłów i przypadłości miał co niemiara. Czy były to zawsze pomysły
trzeźwe? – nie pomnę. Byliśmy we trzech (jeszcze Grzegorz
Denys) na dokumentacji do któregoś filmu z cyklu Dzieje
kultury polskiej, chyba we Wrocławiu. Kolację zrobiliśmy sobie
w hotelu, żeby było taniej. Nie wiem, czy taniej, bo na stole stało
jakieś szkło. Nie mogło być ono małe, bo rankiem najpierw Grzegorz
stwierdził, że powietrze we Wrocławiu jest za suche. W butelce nic nie
zostało. Kran z wodą odpadał. Andrzej był najmłodszy więc na niego
wypadło – ma zejść na dół do restauracji i przynieść jakieś
piwo. Andrzej przystał na ten pomysł tak szybko i zdecydowanie, że nie
chciało mu się tracić czasu na ubieranie. Zbiegł więc na dół tylko
w piżamie, ślicznej zresztą, niebieściutkiej jak południowe morze.
Nie zważał na reakcję porannych gości, bardziej go zdenerwowało, że
piwo wprawdzie jest, ale stoi dopiero w recepcji i czeka na transport do
bufetu. Nie zastanawiał się długo. Zbiegł jeszcze jedno piętro i
wtaszczył na górę cały kontener, po czym grzecznie zakupił trzy
butelki piwa. Pointa jest taka, że przy wyjeździe zapomniał o piżamie.
Zostawił ją w hotelu. Być może, myślał Andrzej, jakiś inny gość
hotelowy będzie kiedyś musiał skoczyć rano po piwo. Zdarzały mu się rzadkie na szczęście
wpadki na planie. Byliśmy w Warszawie. Trzeba było m.in. jechać do
Belwederu i skręcić obraz Matejki Koronacja
Bolesława Chrobrego. Robota prosta, sprawa jasna, jedzcie i zróbcie
to sami, powiedziałem do Andrzeja. Oglądamy po paru dniach materiały, w
pewnej chwili pytam kolegów:
- A gdzie włócznia?
- Jaka włócznia? – dziwią się i Andrzej i Cyzio.
- No, włócznia św. Maurycego. Zbliżenie włóczni! Przecież Chrobry
trzyma włócznię, do cholery! Tak trudno ją rozpoznać? W ogóle żeście
jej nie zauważyli. Mamy do niej pecha.
Oryginalną włócznię kręciliśmy wcześniej w Krakowie i jak to w
filmie bywa, coś tam w kamerze było nie tak, kontrola techniczna po
prostu ujęcie zabrakowała. Byliśmy potem na zdjęciach w Gnieźnie. Nie
wiedziałem kiedy Andrzej z chłopakami, ze światłem i kamerą znikli mi
z oczu. Dopiero na przeglądzie skręconego materiału w Łodzi wyjaśniło
się wszystko. Nagle na ekranie zobaczyłem jako żywo włócznię św.
Maurycego. Skąd? Przecież nie byliśmy powtórnie w Krakowie. Okazało
się, że muzeum w Gnieźnie miało bardzo dokładną kopię włóczni,
Czulda to wywąchał i po cichu skręcił. Ot i cała tajemnica.
- To moja rehabilitacja za włócznię na obrazie Matejki – przyznał
skromnie Andrzej. Przydał nam się też, kiedy kręciliśmy
zdjęcia dzikiej przyrody w rezerwacie w Słońsku do Korony
pierwszych Piastów. Gdzieś trzeba było nocować i Andrzej zawiózł
nas do pobliskiego Dębna Lubuskiego , do domków campingowych nad
jeziorem Lipowo. Znał to miejsce, bo kręcił tu niedawno film zleceniowy
dla miasta i wiedział, gdzie można tanio zamieszkać. Kręciliśmy w rezerwacie, ale zakazu
łowienia ryb nie było. Rzucaliśmy więc spinningiem. Zainteresował się
tym Wiesiek Kaźmierczak, który w życiu nie miał wędki w ręku. Zacząłem
go uczyć jak rzucać, żeby nie zahaczyć blachą z haczykiem o głowę.
Chodziło tylko o to, żeby mi nie poplątał drugiej wędki, bo na
pierwszą ja łowiłem. Po pewnym czasie okazało się, że to jednak nie
ja łowię tego dnia ryby. Staliśmy obok siebie, rzucaliśmy prawie w te
same miejsca, ale moja rola ograniczała się tylko do tego, żeby umiejętnie
zdjąć z haczyka kolejnego szczupaka, którego złapał Wiesio. Ja nie
trafiłem tego dnia ani razu. Ale to nie koniec. Jeszcze i smażenie
szczupaków należało do mnie. Ustawiliśmy kocher przy naszych domkach
campingowych, oświetlacze zapalili jakieś małe reflektory, ja w białych
spodniach i z patelnią w ręku, a dookoła otwarte gęby czekające na
pierwsze kawałki ryby. Zjawił się nagle Jacek Duszyński. Wrócił z
jakiegoś spotkania, bardzo radosny i frywolny, niosąc w ręku dwie
butelki „Barenbluta” czyli półwytrawnego wina czerwonego. Niewiele
myśląc wylał zawartość jednej butelki, tak dla smaku, na smażące się
ryby. Buchnął płomień, który z trudem ugasiłem i mogłem rybę dosmażyć.
Smak tej ryby był niepowtarzalny – Była i soczysta, i krucha, i wonna.
Po prostu rewelacja. Nie wiem, czy Jacek zapamiętał ten przepis. I czy
zawsze byłby skłonny wylewać butelkę wina ot tak, prosto na patelnię.
Na wszelki wypadek niniejszym zapisuję na wieczną rzeczy pamiątkę
przepis na smażonego szczupaka a la Jacek Duszyński. Andrzej Czulda bardzo przeżywał
robotę przy naszych filmach piastowskich. Chodził za mną i dumał, jaką
by tu scenę wymyślić, żeby zainscenizować. Miał fioła na punkcie
inscenizacji. Ja mu tłumaczyłem, że lepszy jest brak inscenizacji niż
sztucznie, na siłę wymyślona scena. On myślał o aktorach bądź
naturszczykach, ubranych w stroje z epoki i puszczonych przed kamerą. Ja,
jeśli już coś bym miał inscenizować, myślałem najwyżej o grze
rekwizytów. Żeby np. pokazać reakcję pogańską w Polsce za Mieszka
II, wymyśliłem wielkie ognisko, do którego rzucane zza kadru spadają
duże, drewniane krzyże. We wcześniejszych sekwencjach filmu pojawiały
się one w kadrze jako symbol zaprowadzanego chrześcijaństwa na ziemi
Polan. I to się sprawdziło. Zrobiliśmy jednak z Andrzejem parę
przebieranek – jacyś chłopi staropolscy, a to z koniem, a to z sochą,
ale było to bez wyrazu. Z jednym wyjątkiem, w Krakowie, przy filmie Koniec
dynastii. Żeby zacytować Pieśń
o wójcie Albercie najlepiej było uciec się do pomocy aktora, którego
Andrzej osobiście sprowadził, ubrał i ucharakteryzował na krakowskiego
mieszczanina. Podobnie było w tym samym filmie z edyktem królewskim o
powołaniu do życia Akademii Krakowskiej. Daliśmy tekst do wygłoszenia
heroldowi ubranemu na XIV-wieczną modłę i to była cała inscenizacja. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać,
że energia Andrzeja Czuldy nie wyczerpywała się na inscenizacjach. To
on wymyślił w Gdańsku, kiedy nie było w planie zdjęć lotniczych, że
widok z góry na miasto jest nieodzowny. Wziął asystenta operatora Józefa
Sikorę (Janusz Czecz narzekał na nogi i na wspinaczkę nie miał
ochoty), kamerę, akumulator, statyw, i zarządził:
- No stary, wchodzimy na wieżę!
Była to, bagatela, wieża Ratusza wysoka na 81 metrów. Wydawała się w
miarę łatwa do zdobycia. Ich optymizm skończył się na którejś
kondygnacji, kiedy jednocześnie skończyły się schody. Dalej już były
tylko drabiny. Z wielkim trudem wspięli się na górny taras. A tam
przede wszystkim były dzwony, dużo dzwonów, które skutecznie zasłaniały
widok. Żeby ustawić się do zdjęcia, trzeba było wciskać się z kamerą
między dzwony, które co raz wydawały cichy dźwięk. Ale tylko wtedy,
kiedy któryś ze śmiałków walnął głową w zwisający metal. My
czekając na nich na dole, na tarasie kawiarni, nie słyszeliśmy tych odgłosów
w ogólnym szumie miasta, ale też nie czekaliśmy na ich powrót z
pustymi rękami. Docenili to, kiedy zjawili się z powrotem, szczęśliwi
i dumni z wykonanej roboty. Bardzo im smakował schłodzony „Kaper”.
To zupełnie niezłe piwo można było wówczas dostać tylko w Gdańsku. Wróćmy jeszcze do sceny palenia krzyży
za Mieszka II w filmie Korona pierwszych Piastów. Scena przed filmowaniem była oczywiście
uprzednio przygotowana. Działo się to w parku etnograficznym nad
jeziorem Lednickim. Andrzej Czulda załatwił z dyrektorem parku, że
pracownicy u podnóża trzech zabytkowych wiatraków (ale w bezpiecznej
odległości) ułożą nam duży stos z suchego drewna (jak się potem
okazało – zbyt suchego), który w odpowiednim momencie podpalimy.
Kamera poruszała się po łuku na specjalnym wózku na szynach wokół płonącego
stosu, na który były wrzucane wielkie, kilkumetrowe krzyże. Żeby się
lepiej paliło, ktoś wcześniej polał drewna benzyną. Nie przewidzieliśmy,
że powstanie z tego taka pożoga. Ognisko buchnęło, kamera umieszczona
na wózku ruszyła, zaczęliśmy wrzucać zza kadru do ognia krzyże nie
bacząc, że robi się coraz bardziej gorąco. Ogień zbliżał się na
niebezpieczną odległość. Jacek Duszyński kamery nie wyłączał, wózek
jechał w dalszym ciągu i nagle wrzask Jacka:
- Stop do jasnej cholery! Kto tu postawił skrzynkę z piwem?!
Skrzynka z piwem owszem była, bo po zdjęciach, nad dopalającym się
ogniskiem, mieliśmy piec kiełbaski. Tylko nie w tym miejscu miała stać!
Musieliśmy powtórzyć ujęcie. Najpierw trzeba było uciekać. Pod
nogami zaczęła nam się palić wysuszona trawa na łące! Ogień
dochodził już do wózka! Kamera na plecy i w nogi, ale wózek? Zostawało
tylko lanie wody, jezioro pod bokiem. Znalazło się jakieś wiadro w
samochodzie, jakieś puszki czy butelki. Trzeba było widzieć jak szybko
potrafiliśmy biegać tam i z powrotem – do jeziora, do wózka w ogniu i
z powrotem do jeziora. Udało się, ogień zdołaliśmy od wózka odpędzić.
Pozostało teraz powtórzenie ujęcia. Zrobiliśmy je zachowując należyty
szacunek do praw natury. Krzyże zresztą również uratowaliśmy z pożogi.
Po skręceniu tej sceny zachowaliśmy je jeszcze do następnych
inscenizacji. Cała ta scena musiała z daleka groźnie
wyglądać. Waldek Krzak, który akurat jechał na plan wioząc gości na
kiełbaski (właścicieli zajazdu „Rzepicha”, gdzie akurat mieszkaliśmy),
zastanawiał się, czy nie wzywać straży pożarnej. Skończyło się
jednak na kiełbaskach z piwem, bez strażaków. I żeby na razie zamknąć rozdział o
Andrzeju – jeszcze jedna sprawa. Kiedy skończył zaoczne studia w
Szkole Filmowej i zaczął już robić filmy samodzielnie, pilnowałem go,
kiedy opowiadał o swojej robocie, żeby zachowywał przynajmniej pozory
przyzwoitości. Żeby mówiąc o filmie raczej nie używał pierwszej
osoby liczby pojedynczej.
- Nigdy nie masz prawa - tłumaczyłem – mówić, że film zrobiłeś ty
sam. Dużo byś zrobił, gdyby nie ekipa warująca ciągle przy tobie!
Zdaje się, że go wystarczająco uczuliłem w tej materii. Przynajmniej
przy mnie używał na ogół liczby mnogiej. (...)
(...) Jednak prawdziwe problemy zaczęły się z początkiem lat 90. Nastało
nowe, co nie znaczy że dobre dla wszystkich. Dla filmu, zwłaszcza dla krótkiego
filmu, który nigdy nie zarobi na swoje utrzymanie, zaczęły się lata
najgorsze. Telewizja również stała się kapryśna. Jak zwykle na zakręcie
dziejów trzeba było w telewizji zrobić generalne porządki, oczywiście
kadrowe. Zmieniła się redakcja dokumentu, dla której robiliśmy Dzieje kultury. Odeszła Lucyna Smolińska, a jej następcy z
obrzydzeniem musieli akceptować tematy na tyle zaawansowane, że nie można
było ich lekką ręką wyrzucić do kosza. Dlatego udało nam się zrobić
jeszcze dwie pozycje, choć do końca cyklu było daleko. Równolegle z
naszymi Piastami powstawały cztery filmy o epoce jagiellońskiej. Robił
je Andrzej Sapija, działał tam z nim Andrzej Czulda jako drugi reżyser
i wyżywał się do woli, bo oni dużo inscenizowali.
W 1992 zaczęliśmy zdjęcia do trzech filmów, dotyczących głównie
XVII wieku – a więc rządy dynastii Wazów i króla Jana III
Sobieskiego. (...)
(...) Nad Oświatówką też zbierały się już chmury. Robiło się
coraz ciaśniej, trzeba było zwalniać niektóre pokoje, do których
wprowadzały się jakieś spółki (najlepszy był szyld wśród innych
szyldów na bramie Wytwórni – „Hurtownia jaj”), zaczęła się
likwidacja działów (m.in. laboratorium) i w ślad za tym redukcja załogi.
Nas to na razie nie dotyczyło, bo my musieliśmy skończyć filmy, ale
patrzyliśmy jak ze łzami w oczach odchodzą ludzie, którzy tu
przepracowali całe swoje życie. Wytwórnia zaczęła się wyprzedawać.
Za bardzo przystępną cenę można było obłowić się książkami z
biblioteki (tutaj szalał Andrzej Czulda), Cyzio za niewielkie pieniądze
odkupił swoje Arriflexa, byli amatorzy na stoły montażowe (m.in. reż.
Andrzej Szczygieł, montażystka Dorota Wardęszkiewicz), najwięcej
amatorów było na meble, których wybór był obfity. Tak zredukowana Wytwórnia (na etatach
zostało ostatecznie dwadzieścia parę osób) mogła zmieścić się w
kilku pokoikach. Rozpoczęła się rozpaczliwa walka o przetrwanie. Dało
się utrzymać jakąś minimalna dotację z Ministerstwa, na resztę mieli
się złożyć różni sponsorzy i zleceniodawcy z telewizją na czele.
Wytwórnia się skurczyła, ale za to wydłużyła się jej nazwa, która
teraz brzmiała: Wytwórnia Filmów Oświatowych i Programów
Edukacyjnych. Dyrektorem tak okrojonej Oświatówki został wyłoniony w
drodze konkursu dotychczasowy jej pracownik (kierownik produkcji) Andrzej
Traczykowski. Zanim do tego doszło musiałem skończyć
montaż ostatniego (dosłownie) filmu Wiek
srebrny i rozpocząć starania o przejście na wcześniejszą
emeryturę, bo była taka możliwość. Do tej pełnej brakowało mi chyba
3 czy 4 lata, ale widząc co się dzieje, postanowiłem zachować się jak
szczur na okręcie. Współczułem tylko Andrzejowi Czuldzie, który w
najgorszym momencie stanął na nogi, dostał uprawnienia reżyserskie i
pełen zapału szykował się do samodzielnej pracy. A tu ku-ku! Biedak do
dziś się tam morduje, miesiącami czekając jak na zbawienie, aż się
znajdzie jakiś sponsor i sypnie groszem wielkości napiwku.
Odchodząc z Wytwórni próbowałem jakoś Andrzeja wesprzeć. Miałem
gotowy scenariusz o bitwie pod Grunwaldem w oparciu o najświeższą książkę
prof. Nadolskiego, zawierającą nowe ustalenia i komentarze. Prof.
Nadolski nagle zmarł (w samą Wigilię 1994), niemniej postanowiliśmy
temat kontynuować. Czulda miał to robić już sam beze mnie, role prof.
Nadolskiego przejął jego uczeń prof. Andrzej Nowakowski. Odbyliśmy
nawet wspólną dokumentację, wszystko już było gotowe do rozpoczęcia
zdjęć, tylko sponsora nie było. Nie ma go zresztą do dzisiejszego
dnia. (...)
Leszek Skrzydło „RODY I RODZINY – RODY NIE TYLKO
FABRYKANCKIE”
Wydawnictwo: Oficyna Bibliofilów w Łodzi - 2007
Andrzej
B. Czulda - autor zdjęć:
str. 7 - Ratusz na Placu Wolności
– widok dzisiejszy
str. 8 - Biała fabryka Ludwika Geyera
str. 8 - Dawny bielnik Kopischa przy ul. Tymienieckiego 5 (d.
św. Emilii)
str. 9 - Tory kolejowe…
str. 11 - Dworzec Fabryczny – stan dzisiejszy
str. 12 - Dworzec Kaliski dzisiaj
str. 13 - Druty tramwajowe na tle wieży kościoła św. Mateusza
str. 14 - Studnia na Księżym Młynie
str. 17 - Dawna fabryka Allarta i Rousseau przy ul. Wróblewskiego 19
str. 18 - Dawne domy robotnicze fabryki Allarta i Rousseau
str. 27 - Dawne gimnazjum niemieckie na rogu Zamenhofa i Kościuszki
str. 28 - Zabytkowy sprzęt strażacki przy ul. Wólczańskiej
str. 29 - Dawna remiza strażacka na Księżym Młynie
str. 30 - Rezydencja E. Leonhardta w parku przy Pabianickiej
str. 31 - Grobowiec Leonhardta na Starym Cmentarzu
str. 35 - Okazała kamienica Izydora Birnbauma przy ul. Piotrkowskiej 260
str. 37 - Rezydencja Barcińskich na rogu Tylnej i Kilińskiego
str. 40 - „Przemysł Wełniany Barciński i S-ka” potem ZPW
im. 9 Maja przy Tylnej
str. 46 - Teren dawnej fabryki Hiszberga i Wilczyńskiego w sąsiedztwie
wielkomiejskiej kamienicy N. Rosenbluma przy al. Kościuszki (d.
Spacerowa)
str. 49 - Przędzalnia bawełny A. Ossera na rogu Przybyszewskiego i Kilińskiego
str. 50 - Tu, gdzie była tkalnia i przędzalnia A. Prusaka przy ul. Gdańskiej,
stoi tylko symboliczny fragment fabrycznego muru
str. 51 - Kamienica D. Prusaka przy ul. Piotrkowskiej 49
str. 56 - Szpital Poznańskich przy ul. Sterlinga 1
str. 58 - Dawny szpital Poznańskich nosi dziś imię dra S. Sterlinga
str. 62 - Szpital fabryczny św. Anny obecnie im. dra K. Jonschera przy
ul. Milionowej
str. 63 - Szpital Dziecięcy im. Anny Marii, obecnie im. dra J. Korczaka
str. 63 - Tablica fundacyjna szpitala im. Anny Marii
str. 65 - Pomnik nagrobny dra K. Jonschera na cmentarzu ewangelickim w Łodzi
str. 67 - Herb Krakowa na murach Collegium Maius
str. 68 - Collegium Maius – herb Uniwersytetu Jagiellońskiego
str. 70 - Biała fabryka Ludwika Geyera
str. 72 - Nagrobek małżonków Piotrowiczów na cmentarzu katolickim w Łodzi
str. 79 - Dom Zabaw tuż przy „białej fabryce” Ludwika Geyera
str. 80 - Grób Iry Aldridge’a na cmentarzu ewangelickim przy ul.
Ogrodowej
str. 85 - Estrada w parku Źródliska, miejsce koncertów orkiestr
wojskowych
str. 88 - Do czasu remontu kamienicy przy Piotrkowskiej 47 w dawnej księgarni
Ludwika Fuszera przez wiele lat swoją siedzibę miał popularny
„Pegaz”
str. 89 - Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Józefa Piłsudskiego
str. 95 - Pomnik nagrobny K. Jonschera z zakładu kamieniarskiego J.
Urbanowskiego
str. 97 - Nagrobek Aleksandra Andstadta
str. 97 - Pomnik na grobie Ludwika Geyera
str. 97 - Mauzoleum Roberta i Teresy Moenke
str. 98 - Anioły Wacława Konopki wieńczą mauzoleum Heinzlów
str. 98 - Rycerz na grobie Stefana Pogonowskiego – stan obecny
str. 99 - Nagrobek twórcy łódzkiej straży pożarnej Roberta Wergau
str. 99 - Grobowiec prezydenta Łodzi Andrzeja Rosickiego
str. 100 - Gmach Elektrowni Łódzkiej przy ul. Tuwima 58
str. 101 - Grób rodziny Urbanowskich
str. 105 - Kościół św. Ducha przy placu Wolności
str. 105 - Kościół p.w. Podwyższenia św. Krzyża
str. 106 - Kościół przy ul. Tuwima to jeden z cenniejszych zabytków
XIX-wiecznej Łodzi
str. 106 - Kościół WNMP przy pl. Kościelnym
str. 106 - Drewniany kościół znalazł miejsce na ul. Ogrodowej
str. 108 - Kościół na pl. Kościelnym stanął na miejscu drewnianego
kościoła z XVIII w.
str. 108 - Kościół jezuitów pierwotnie służył parafii
ewangelicko-augsburskiej
str. 109 - Budowę łódzkiej katedry rozpoczęto w 1901 r.
str. 110 - Kościół św. Stanisława od 1920 r. pełnił funkcję
katedry
str. 110 - … a od 1992 r. - archikatedry
str. 111 - Ewangelicki kościół św. Mateusza został wzniesiony w stylu
neoromańskim str. 112
- Cerkiew p.w. św. Aleksandra Newskiego wybudowana w końcu XIX w.
str. 117 - Dworek Ludwika Geyera – pierwsza fabrykancka rezydencja w
Łodzi
str. 118 - Pałac Scheiblerów zapoczątkował w Łodzi modę na pałace
fabrykanckie
str. 119 - Królestwo Poznańskiego – zgodnie z modą: pałac
przytulony do fabryki
str. 121 - W domach familijnych Scheiblera mieszkało 2740 robotników z
rodzinami
str. 122 - W domach zakładów Poznańskiego mieszkało ok. 5 tysięcy osób
str. 123 - Budownictwo przyzakładowe nie rozwiązywało problemów
mieszkaniowych
str. 123 - Łódzka specyfika – podwórka studnie
str. 124 - Mroczne oficyny czyli mieszkania dla najbiedniejszych
str. 125 - Ozdobne elewacje czyli mieszkania dla zamożnych
str. 128 - Hilary Majewski mieszkał w kamienicy, którą sam zaprojektował
str. 129 - Cerkiew przy ul. Kilińskiego – dzieło autorstwa
Hilarego Majewskiego
str. 129 - Ulica Moniuszki, niegdyś prywatny pasaż Ludwika Meyera
str. 131 - Willa Edwarda Herbata w sąsiedztwie fabryki na Księżym Młynie
str. 131 - Dom Towarzystwa Akcyjnego Ludwika Geyera przy ul. Piotrkowskiej
74
str. 132 - Dawny pałac J. Heinzla przy ul. Piotrkowskiej 104
str. 132 - Mauzoleum Scheiblerów na cmentarzu ewangelickim
str. 133 - Mauzoleum Heinzlów na cmentarzu katolickim
str. 133 - Secesyjna willa Kindermanna przy ul. Wólczańskiej 31/33
str. 134 - Kamienica przy ul. Mickiewicza…
str. 134 - … i jej secesyjna dekoracja
str. 135 - Jeden z najcenniejszych zabytków secesji w Polsce –
willa przy ul. Wólczańskiej
str. 135 - Willa Kindermanna pełni dziś ważną rolę w życiu
kulturalnym Łodzi
str. 136 - Kamienica M. Pinkusa na rogu ul. Zielonej i al. Kościuszki
str. 136 - Willa Reinholda Bennicha przy ul. Gdańskiej…
str. 137 - … i jej elementy secesyjne
str. 137 - Budynek łódzkiej elektrowni przy ul. Tuwima
str. 138 - Gmach Banku Polskiego przy al. Kościuszki 14
str. 139 - Secesyjna willa przy ul. Karolewskiej róg Łąkowej
str. 141 - Rezydencja A. Haertiga przy ul. Piotrkowskiej 236…
str. 141 - … i jej bogate zdobienia
str. 142 - Muzeum Sztuki przy ul. Więckowskiego dawny pałac Maurycego
Poznańskiego
str. 142 - Pałac Karola Poznańskiego obecnie Akademia Muzyczna
str. 143 – Ławeczka Tuwima przy ul. Piotrkowskiej 104
Leszek Skrzydło “RODY FABRYKANCKIE” część
2
Wydawnictwo: Oficyna Bibliofilów w Łodzi – 2000
Andrzej B. Czulda -
autor zdjęć:
str. 6- Księży Młyn, królestwo Karola
Scheiblera
str. 11 - Rezydencja Eisertów Piotrkowska 135
str. 15 - Fabryka K. Eiserta ul. Żwirki 19
str. 16 - Pałacyk Emila Eiserta ul. Gdańska 47
str. 22 - Grób Karola Rajmunda Eiserta na cmentarzu ewangelickim
str. 24 - Wczorajsze hale fabryczne, dziś sale wykładowe
str. 25 - Budynki dawnej fabryki Rosenblatta ul. Żwirki 36
str. 32 - Fabryka Steinerta przy ul. Piotrkowskiej 276
str. 32 - Kamienice Steinertów przy ul. Piotrkowskiej 270 i 272, widok
obecny
str. 33 - Kamienica Steinertów w sąsiedztwie starej i nowej zabudowy
str. 50 - Brama dawnego browaru Karola Anstadta przy ul. Średniej
(Pomorska 34) z inicjałami właściciela
str. 52 - Stare zabudowania browaru przy ul. Pomorskiej 34
str. 57 - Dawna restauracja w Parku Helenowskim
str. 60 - Browar przy ul. Średniej (Pomorskiej 34)
str. 60 - Budynek słodowni przy ul. Pomorskiej 34
str. 61 - Grób Ludwika Anstadta na cmentarzu ewangelickim
str. 61 - Grób Fryderyka Anstadta na cmentarzu ewangelickim
str. 61 - Grobowiec małżonków Moenke na cmentarzu ewangelickim
str. 66 - Willa Zygmunta Richtera przy ul. Wólczańskiej 199
str. 69 - Willa Józefa Richtera przy ul. Ks. Skorupki 10/12str. 69 - Willa
Reincholda Richtera przy ul. Ks. Skorupki 6/8
Leszek Skrzydło "RODY FABRYKANCKIE" część
1
Wydawnictwo: Oficyna Bibliofilów w Łodzi - 1999
Andrzej B. Czulda - autor zdjęć:
str. 14 - Grobowiec rodziny Biedermannów
str. 22 - Pałac Oskara Kona przy ul. Targowej 61
str. 23 - Brama zakładów WI-MA
str. 25 - Grób Ludwika Geyera
str. 30 - Grób Emila Geyera
str. 33 - Grobowiec Gustawa i Roberta Geyerów na cmentarzu ewangelickim
str. 35 - Grób Traugotta Grohmana
str. 41 - Księży Młyn – szkoła
str. 47 - Grób Karola Jonschera na cmentarzu ewangelickim
str. 64 - Grobowiec Franciszka Kindermanna
str. 69 - Grobowiec Henryka Federa
str. 90 - Elewacja kamienicy Kruschego i Endera
str. 105 - Grobowiec Meyerów na cmentarzu ewangelickim
Andrzej B. Czulda „FILTRY I NASADKI W
FOTOGRAFII I FILMIE”
WSTĘP
Jednym z podstawowych warunków właściwego
posługiwania się filtrami, nasadkami czy foliami jest obok wiedzy
dotyczącej ich działania, umiejętność doboru odpowiedniego
asortymentu. Tym samym, więc niezbędne staje się poznanie wyrobów, a
przynajmniej niektórych firm specjalizujących się w tego typu
produkcji.
Z zestawami filtrów, nasadek czy folii mamy możliwość i to nie
wszyscy, spotkać się w popularnych opracowaniach kieszonkowych typu „American
Cinematographer Manual”, „Jahrbuch des Deutschen Kameramanns” oraz w
licznych fachowych periodykach, kładących niestety zbyt duży nacisk na
aspekt reklamowy, a zdarza się i tak, że zawarte w nich dane odbiegają
od przedstawionych w źródłach.
Poniższy przegląd oparty jest o najnowsze katalogi
prezentowanych firm, chociaż zapewne i on będzie posiadał pewne
słabości, wynikające z postępujących cały czas udoskonaleń
produkcyjnych czy nawet zmian symboli lub nazewnictwa, a więc i tym
samym na aktualności.
Zadziwiać może zestawienie prezentowanych firm, gdzie obok
takich potentatów jak TIFFEN, WRATTEN, HOYA czy inne, znalazły się
takie firmy jak ORWO czy też ARNZ produkujące filtry słabe optycznie,
aż po Polskie Zakłady Optyczne, których umieszczenie zakrawa po prostu
na dużą pomyłkę. Niestety wynika to z konieczności przystosowania
niniejszego opracowania do obecnych realiów naszego rynku.
Produkcja wielu firm jest bardzo do siebie zbliżona, by
nie powiedzieć jednakowa i najczęściej zasadniczą różnicę między nimi
stanowi stosowana symbolika, nazewnictwo produkowanego asortymentu. Są
jednak filtry czy nasadki, które produkowane są tylko przez daną firmę
i trudno byłoby szukać ich odpowiednika wśród produkcji konkurencji.
W niniejszym opracowaniu przyjęto symbolikę i nazewnictwo
stosowane przez prezentowane firmy. Przy każdym omawianym filtrze
zamieszczona jest jego krótka charakterystyka, zastosowanie i
działanie, opracowane na podstawie najnowszych katalogów dostarczonych
przez omawiane firmy, – których dokładny wykaz znajduje się na
początku każdego rozdziału.
ABC
Opracowanie to, które powstało w mozolnym
trudzie wielu miesięcy i nieprzespanych nocy, narodziło się z
ciekawości światem filtrów i nasadek pozwalających dowolnie kreować
obraz. Zakończone, zyskało pochlebne opinie wykładowców Wydziału
Operatorskiego PWSFTviT i powstał pomysł, aby zostało wydane jako
podręcznik dla przyszłych operatorów. Pomocy w wydaniu tej pracy
podjął się w 1991 roku, prof. Michał Bogusławski. Pierwsze rozmowy z
dyrekcją Wydawnictwa Radia i Telewizji, były nader obiecujące.
Niestety, nadciągające kłopoty wydawcy i rozwiązanie Wydawnictwa
zniweczyło zaawansowane już plany. Tak, więc powyższe opracowanie
pozostało w jedynym egzemplarzu oprawionego maszynopisu z ilustracjami
oraz kilkoma egzemplarzami kserokopii, które rozeszły się wśród
zaprzyjaźnionych kolegów operatorów. Z czasem, jak wszystko w
technice, treść straciła w dużej mierze na aktualności, a nowości
stały się starociami.
Jedyny egzemplarz pozostał, więc miłą pamiątką z 1990 roku.