CHCIAŁEM BYŚ BYŁ...
Co dzisiaj mógłbym mu powiedzieć,
gdyby był?
Myślę, że powiedziałbym mu: - Chciałbym byś był.
Pamiętam, że kiedy nieraz zatrzymywałem się przy ogrodzeniu
przedszkola, albo wprost na ulicy, kiedy patrzyłem na dzieci, na ich
roześmiane, beztroskie twarze, kiedy słuchałem jak z przejęciem
krzyczały donośnie „huraaa!”, cieniutkimi głosikami starając się jak
najwierniej naśladować ciężki stukot karabinów maszynowych, salwy
armatnie, to przychodziło mi do głowy, że nie chciałbym, żebyś był do
nich podobny. Nie chciałem Cię widzieć, nawet w niewinnych zabawach ani
jako zwycięzcy, ani jako zwyciężonego. Nie chciałem, żebyś rozpostarłszy
ramiona naśladował pikujące bombowce.
Nie chciałem tego.
Bałem się, tak, chyba się tego bałem, bardzo się bałem.
Chciałem, żebyś był podobny do Niej.
Żebyś miał oczy takie same i usta równie czerwone, zaciśnięte, ale
przyjazne, rozchylone w uśmiechu. Żebyś, tak jak Ona, zastanawiał się
nad każdym słowem, nim zdążysz je powiedzieć.
Żebyś, jak Ona, kochał wszystko co stanowi własność innych ludzi.
Żebyś, sprzeciwiał się wszelkiemu złu nie siłą, lecz jak Ona, głośnym
słowem protestu.
Chciałem też, żebyś nie musiał kłamać by żyć i nie chciał mieć nigdy
więcej niż ktoś inny ma.
Bardzo chciałem, żebyś był dobrym człowiekiem jak Ona, dobrym dla
wszystkich i chciałem jeszcze, żebyś nigdy nie porzucił nikogo, tak jak
Ona porzuciła mnie i żebyś nigdy nikogo nikomu nie odebrał, tak jak Ona
odebrała mi Ciebie... Lecz Ty nie zdążyłeś się nawet urodzić...
Andrzej B.Czulda
Łódź 1973
OSTATNI OBRAZ
Ron odstąpił kilka kroków, aby
przyjrzeć się całości. Twarz jego wykrzywił grymas niezadowolenia.
-
Znowu zaczynam pakować fiolet
tam, gdzie jest on najmniej pożądany – myślał – czy ja już nigdy nie
namaluję tego co chcę?
Podszedł do obrazu. Miejsca fioletowe pokrył niebieską farbą, namazał
gdzieniegdzie jakimś ciemnym kolorem i znów odszedł.
-
Do niczego – przemówił z
rezygnacją i rzucił pędzel na podłogę. Nie spał. Przewracał się z boku
na bok, nie przestając myśleć o ostatnim i kilku poprzednich nie udanych
malowidłach.
-
Ale przecież ludzie je kupują
– pocieszał się – czyli, że nie są takie przecież złe... To mnie nie
zadawala. One muszą być czymś wybitnym, niedoścignionym... Tak jak ten
„Kamienny ptak” – jedyny chyba mój udany obraz. Chociaż też są tam pewne
niedociągnięcia, ale one tak bardzo nie rażą. Muszę stworzyć coś
niezwykłego, coś szokującego, żeby nawet szary, pozbawiony wrażliwości
człowiek, patrząc na to odczuwał niepokój, obawę czy nawet strach.
Prawdziwe dzieło sztuki musi odzwierciedlać jakiś niepokój. Im silniej
ten nastrój daje się odczuć – tym lepsze dzieło! Lęk. Najtrudniej jest
chyba wywołać poprzez obraz lęk albo niepokój. Barwy nie mogą być
czyste, nie może też być wyraźnych konturów. Jedna wielka plama musi
przechodzić w drugą bez początku ani końca, tworząc tym samym wrażenie
przestrzeni. Pustej, głuchej przestrzeni, bez śladu dna, czy
jakichkolwiek materialnych tworów. Sama zaś owa przestrzeń, owa plama
brudnych barw układać się będzie w słabo dostrzegalny, niewyraźny
kształt ludzkiej postaci...
Ron leżał spokojnie, wpatrując się w otaczającą go ciemność. W pewnej
chwili ogarnął go dziwny bezwład mięśni, połączony ze swoistym uczuciem
niepokoju i w tej sytuacji bał się nawet poruszyć, aby szelestem
pościeli nie zakłócić ciszy, która w jego obecnym pojęciu była złowroga,
lecz nienaruszalna. Wydawało mu się, że przerwanie takiego stanu rzeczy
może być w następstwach katastrofalne. Dlatego milczał, wytężał wzrok i
słuch i mimo woli przychodziły mu na myśl odurzające makabreski. Każdy
najcichszy nawet zgrzyt czy stuk wywoływał dreszcze i gorączkę lęku.
Zaczynał irytować go własny oddech i beznadziejne łomotanie serca. Nagle
począł słabnąć. Zdawało mu się, że bezwładnie spada w czarną, bezkresną
przepaść, z której co chwila wyłaniają się straszliwe potwory o ludzkich
twarzach. Słyszał jakieś stłumione odgłosy, dochodziły go bolesne
skowyty wijących się w agonii zwierząt...
Ron poderwał się z okrzykiem. Rozejrzał dookoła, jak gdyby chciał
sprawdzić, czy jest sam w pokoju i oddychał głęboko. W jego świadomości
błąkać się poczęły nieokreślone zjawy i barwy, przychodząc znikąd i
rozpływając się gdzieś w oddali, w miejscach, gdzie ani wzrok, ani
wyobraźnia nie mogła ich dosięgnąć. Wszystko to razem tworzyło
nieograniczoną, pełną tajemnic, lecz materialnie próżną przestrzeń.
Wisiał w niej tylko Ron. Obezwładniony ogromem pustki, która zewsząd go
otaczała, zdawał się sam w niej rozpływać ogarniając własnym istnieniem
coraz większą przestrzeń. W końcu poczuł, że nie ma już w niej tajemnic,
że on sam jest ową pustką.
U podnóża kilkunastopiętrowego wieżowca stała gromada ludzi. Przed nimi
rozpostarte było wielkie, kwadratowe płótno, na którym widniała
brudnoczerwona plama o słabo zarysowujących się konturach człowieka. W
jednym z rogów odczytać można było: Ron...
Andrzej B.Czulda
Łódź 1980
POLEGLI, ABYŚMY WOLNI ŻYLI
Cisza. Jest
to chyba pierwsza rzecz, która zwraca uwagę... tu nawet ptaki nie kwilą,
nie dociera szum ulicy, która przebiega tuż obok, a przejeżdżające nią z
rzadka samochody, sprawiają wrażenie jakby zawstydzonych swoim warkotem.
Ta cisza i panujący majestatyczny spokój, działają elektryzująco –
przybywające tu licznie wycieczki rodaków, po wejściu na cmentarz, jakby
automatycznie zniżają głos, zdając się mówić szeptem. Cmentarz Obrońców
Lwowa – „Orląt Lwowskich”... miejsce magiczne, więc i cisza wprost
magiczna.
Setki jednakowych kamiennych mogił z
krzyżami, ustawionych niczym kompanie wojska, równo w półkolistych
alejkach położonych tarasowato. Białe kamienne mogiły i tylko tabliczki
na nich różne; Jan Królikowski szeregowy 36 pp Legii Akademickiej,
Czesław Bielecki szeregowy 1 pp Strzelców Lwowskich, Stanisław Klaczek
szeregowy 1 pp Strzelców Lwowskich... setki, setki żołnierskich mogił -
nie sposób ich wszystkich przeczytać, westchnąć, może pobłogosławić.
Z dawnej półkolistej kolumnady pozostały dziś tylko dwa pylony i łuk
triumfalny z wyrytymi słowami: „Mortui sunt ut liberi vivamus” –
„Polegli, abyśmy wolni żyli”. Niczym wyciągnięte ku niebu ramiona, stoją
po bokach okaleczone pylony: na jednym wyryto nazwy lwowskich pobojowisk
i redut, zaś na drugim nazwy pól bitewnych z Małopolski Wschodniej –
dużo tych nazw...Wznoszące się coraz wyżej ostre słońce, porażająco
odbija się od kamiennej bieli mogił, katakumb i stojącej na szczycie
wzgórza kaplicy Orląt, załamując się tylko na barwnych wiązankach
leżących na płytach nagrobnych. Kwiaty, to jedyny tutaj kolorowy akcent.
I tylko czarny marmur tablicy pamiątkowej – niczym czarna wyspa w morzu
bieli - wyróżnia się spośród tej cmentarnej monotonni. To miejsce, z
którego w 1925 roku przeniesiono prochy nieznanego z nazwiska żołnierza
do Grobu Nieznanego Żołnierza na placu Saskim w Warszawie. W
katakumbach, których strzegą wykute na zewnętrznej stronie łuków arkad
płaskorzeźby milczących aniołów, spoczywają polegli w roku 1918 w
obronie Lwowa... często młodzieńcy zaledwie, dzieci raczej jeszcze.
Wśród nich jeden z najmłodszych uczestników walk o Lwów – Jurek Bitschan
– 14-letni gimnazjalista, który zginął 22 listopada 1918 roku w
południowej części cmentarza, ostrzeliwując się zza nagrobków. To o nim
Maciej Szukiewicz w wierszu-epitafium pisał:
W granatowym mundurku, wątlejszy od
chabin,
Nie pacholę, lecz dziecko, pomykał zaułkiem.
Gdzież ty wleczesz ten większy od ciebie karabin?
Dokąd chłopcze?
-
Ze studenckim połączyć
się pułkiem.
Brat poszedł, tato poszedł i ja chcę tak samo.
Tylkom się dłużej od nich żegnał z moją mamą,
Płakała, gdym odchodził.
Wróć, wojna nie żarty
-
Ja wrócę, proszę pana,
ale jak do Sparty,
z tarczą albo...
Cicho, zamilcz, mrok się czarny wlecze.
Posłyszy cię nie w porę i jeszcze urzecze.
-
Powrócę!...
I powrócił, lecz nie z nią, a ... na niej.
Dużo tych tablic, jeszcze więcej
nazwisk, a przy każdym; przynależność wojskowa, data bohaterskiej
śmierci, otrzymanych odznaczeń, jakże często pośmiertnych. Ale jest coś
co zwraca uwagę, to pozostawione puste miejsca, na być może
najważniejsze odznaczenie; Krzyż Obrońców Lwowa. Niestety, może kiedyś,
może w przyszłości... Dziś władze Lwowa nie wyrażają zgody na
umieszczenie tego odznaczenia, jeszcze nie umarły wzajemne uprzedzenia,
wzajemne nieufności i animozje. Jest więcej takich spornych rzeczy na
tym najbardziej polskim z polskich cmentarzy na ukraińskiej ziemi. Po
prawej stronie katakumb wznosi się mogiła francuskich piechurów,
poległych w obronie Lwowa. Brak na niej tylko pomnika francuskiego
piechura w zadumie wspartego o karabin.
Z lewej strony katakumb taka sama w kształcie mogiła amerykańskich
lotników, tutaj również przeraźliwą pustką krzyczy miejsce, po pomniku
uskrzydlonego lotnika. Pod kamienną płytą z wykutymi nazwiskami spoczywa
trzech lotników amerykańskich; por. WP Edmund Graves ( zginął 22.XII
1919 r. we Lwowie ), kpt. WP Artur H. Kelly ( zginął 16.VII. 1920 r. pod
Łuckiem ) i por. WP G. Mac Callum ( zginął 31.VIII. 1920 pod Lwowem ).
Jesienią 1919 roku przybyło do Lwowa 16 pilotów amerykańskich, którzy
utworzyli jedną z najwaleczniejszych eskadr lotniczych w wojnie
polsko-bolszewickiej 1920 roku – eskadrę im. Tadeusza Kościuszki. To
właśnie piloci tej eskadry, dziesiątkowali pod Zadwórzem konnicę
Budionnego, która wyrzynała w pień, liczący 318 młodocianych
żołnierzy-ochotników batalion kpt. Zajączkowskiego. Gdy zabrakło
amunicji zginęli wszyscy pod kozackimi szablami. W długim rzędzie mogił
u podnóża katakumb, obok mogiły brygadiera Czesława Mączyńskiego
(1881-1935), komendanta Orląt Lwowskich i komendanta Małopolskich
Oddziałów Armii Pomocniczej, spoczywa sześciu poległych pod Zadwórzem
dowódców; kpt. Bolesław Zajączkowski (1881-1920) uczestnik walk o Lwów,
kpt. Krzysztof Sas Obertyński (1920), por. Jan Demeter (1885-1920),
sierż. podch. Władysław Marynowski (1894-1920) żołnierz II Brygady
Legionów Polskich, ppor. Tadeusz Hanak (1889-1920) dowódca kompanii
karabinów maszynowych, ppor. Kazimierz Bogucki-Krzywda (1896-1920). Tam
pod Zadwórzem u podnóża kurhanu z pomnikiem, pozostali na „warcie cieni”
żołnierze bohaterskiego batalionu – „Polskim Orlętom...” - wśród
zieleni traw bieleją kamienne mogiły...
Pośród wielu mogił cmentarza Orląt, są i mogiły trzech polskich
lotników, bohaterów wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku. Mjr pil.
Stefan Stec ( zginął śmiercią lotnika w 1924 r. ), jeden z asów byłego
lotnictwa Austro-Węgier, który odniósł pierwsze zwycięstwo powietrzne
nad samolotem ukraińskim na froncie galicyjskim wiosną 1919 roku. To
właśnie mjr Stec był twórcą znaku lotnictwa polskiego – biało-czerwonej
szachownicy, która początkowo była jego „godłem osobistym”, z którym
latał jeszcze na froncie włoskim. Kpt. pil. Stefan Bastyr ( zginął
śmiercią lotnika w 1920 r. ), organizator i dowódca lotnictwa
lwowskiego. Ppłk. pil. obser. Władysław Toruń ( zginął śmiercią lotnika
w 1924 r. ), uczestnik bojów o Persenkówkę zwaną „redutą śmierci” lub
„Polskimi Termopilami”. Gdy w roku 1990 buldożery odsłoniły spod zwałów
ziemi i śmieci groby pilotów, na płycie widoczny był jeszcze znak
szachownicy, ale bez wypełniającej go kiedyś biało-czerwonej masy.
Dalej w głównej alei jest grobowiec, zdawać by się mogło bezimienny.
Brak na nim tablicy, napisów jakichkolwiek, tylko krzyż zdobi przód
tumby. Spoczywa w nim jeden z najwybitniejszych dowódców, który w
szczególny sposób zasłużył się w walkach o Galicję i w obronie Lwowa –
gen. Wacław Iwaszkiewicz-Rudoszański, dowódca Frontu Galicyjskiego. Tak
znienawidzony przez Ukraińców, że władze cmentarza nie godzą się na
ustawienie nagrobnej tablicy. Ale tablica jest; wydobyta spod ziemi,
spoczywa na trawniku w rogu cmentarza, czekając zapewne na czas, gdy
miejsce nienawiści i nietolerancji zajmie pojednanie i zrozumienie.
Nieopodal spoczywa gen. Tadeusz Jordan-Rozwadowski, dowódca Armii
„Wschód”, szef Sztabu Generalnego WP w latach 1920-21, który zamienił w
rozkazy ideę marszałka Piłsudskiego o przegrupowaniu wojsk, współtwórca
planów polskiej kontrofensywy zza Wieprza, która odrzuciła wojska
marszałka Tuchaczewskiego. Dalej zostali pochowani: gen. bryg. Edmund
Kessler (1880-1930) szef Sztabu Frontu Galicyjsko-Wołyńskiego i
komendant Szkoły Wojennej, gen. dyw. Jan Thullie-Prawdzic (1876-1927)
dowódca Armii „Wschód” a także komendant Garnizonu Lwów, płk. Marceli
Jastrzębiec-Śniadowski ps. „Grot” (1878-1927) twórca i komendant
artylerii we Lwowie.
Mogiły, mogiły... był to najpiękniejszy cmentarz w II Rzeczypospolitej.
W 1970 roku zniszczyli go Rosjanie czołgami, urządzając tu wysypisko
śmieci i warsztaty. A jednak, niczym „Feniks z popiołów” powstał dzięki
decyzjom rządu polskiego i władz Ukrainy, równie piękny, choć z pewnymi
zmianami. Jednak nie ma „róży bez kolców”, gdyż władze Lwowa blokują
dokończenie odbudowy cmentarza według zawartych porozumień. Nie godzą
się na odbudowę Pomnika Chwały, wspomnianych rzeźb lotników
amerykańskich i piechurów francuskich, rzeźby lwów u podnóża łuku
triumfalnego, które trzymały tarcze z napisami; „Zawsze wierny” i „Tobie
Polsko”. Nie będzie oryginalnego napisu na głównej płycie pamiątkowej,
który brzmiał: „Nieznanym Bohaterom Poległym w Obronie Lwowa i Kresów
Południowo-Wschodnich”. Czas płynie i wciąż nie ma, tak długo i z taką
nadzieją oczekiwanego oficjalnego otwarcia Cmentarza Orląt.
I dlatego może, do głębokiej zadumy zmusza i każe zastanowić się nad
dniem wczorajszym i dniem jutrzejszym obu narodów, przesłanie prezydenta
Ukrainy Leonida Kuczmy i prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego,
wykaligrafowane złoconymi literami na ceglanym murze, stojącym na
miejscu symbolicznym - granicy Cmentarza Orląt Lwowskich a Mauzoleum
Strzelców Siczowych – dawnych przeciwników z okresu obrony Lwowa.
„ Na progu
XXI wieku pamiętajmy o przeszłości, ale myślmy o przyszłości!”
Andrzej B. Czulda
sierpień 2002
ROZDARTE SKRZYDŁA ANIOŁÓW
Motto:
Wobec ważnych problemów życia, stajemy zawsze samotni
i nasza prawdziwa historia nigdy niemal nie może być zrozumiała dla
innych.
Ostry warkot przejeżdżającego samochodu zabrzmiał w tej ciszy, jak
trudny do wytrzymania dźwięk rozsadzający czaszkę. Za oknem niebo
bladło, stawało się szare jak źle doprany materiał i dopiero tam gdzieś
daleko, hen na horyzoncie, poza linią domów nabierało realnego koloru
złotego. Tu jednak jeszcze niebo było brudnogranatowe, miasto zaś szare,
ciche i jakże obce. Nie pamiętał ile tak stał w tym oknie, zapatrzony w
przeszłość, patrzący oczyma a nie widzący, zanurzony w głąb siebie
samego. Rozumiał tylko jedno, nie można było cofnąć czasu, nie można
było wrócić tego, co się stało...
Za oknem rozległo się przeraźliwe miauczenie kota i urwało
tak gwałtownie jakby ucięte. Wzdrygnął się mimo woli –Boże, czyż
miauczenie można uciąć?
Stał tak dalej, bał się odwrócić od tego okna, które było jakby jego
azylem. Powrócił znów myślami do Witolda... Nie! Witolda już nie było.
Nie było go realnie, a jednak był unosząc się w tym pokoju, tkwiąc w
jego bycie, w jego atmosferze. Witold... czuł jak na myśl tego imienia
coś ściska go za gardło, dusi, odbiera zmysły. Wiedział co to jest, to
była rozpacz. Zacisnął z całej siły powieki. Powoli uspokajał się i jak
w transie wracały obrazy z przeszłości. Widział wesołą roześmianą
twarzyczkę chłopczyka, radośnie baraszkującego wśród wielobarwnych
kwiatów ogrodu. Widział siebie stojącego w objęciu z Heleną, gdy
przytuleni, szczęśliwi obserwowali syna. Widział syna i później, gdy już
znacznie starszy odrabiał lekcje lub mozolnie coś sklejał, a on pomagał
mu z ojcowską radością. Pamiętał jak Helena wchodziła wtedy do pokoju,
przytulała ich obu i obdzielała pieszczotami równo i sprawiedliwie. Byli
szczęśliwi! Widział Witolda jako nastolatka z pierwszym jeszcze
nieśmiałym wąsem, już nie dziecko lecz gimnazjalistę, który z wypiekami
na twarzy opowiadał rodzicom o swoich figlach z kolegami. I wtedy też
byli bardzo szczęśliwi! Jednak zbieranie wspomnień zamiast stawać się
coraz to łatwiejsze, wręcz przeciwnie, stawało się coraz to trudniejsze.
No tak, potem było coraz więcej pracy a mniej czasu. Coraz rzadziej
widywał syna, gdyż prowadzenie kancelarii adwokackiej stawało się coraz
bardziej pracochłonne. Rano spieszył na rozprawy do sądu, po południu
pędził do kancelarii, gdzie czekali na niego klienci. Gdy wracał do domu
wieczorem zmęczony, nie było już czasu, by porozmawiać z synem. Musiał
przygotować jeszcze sprawy na dzień następny. Niedziele też nie były
lepsze i tak, krok po kroku, powoli oddalał się od syna. Pamiętał jednak
dzień, gdy Witold zdał na studia, na wydział prawa. Poszli wtedy do
„Trojki”, aby pogadać i oblać ten sukces szampanem, był wtedy bardzo
dumny z syna. A dlaczego nie do domu, do Heleny? Ach tak, wtedy już nie
było Heleny, ani wspólnego domu. Od kilku lat byli osobno, ona zajęta
swoją pracą i wychowywaniem syna, a on mieszkający w kupionej kawalerce,
dzielący dzień między sąd a kancelarię. Nie byli już szczęśliwi! Witold
odwiedzał go od czasu do czasu, wpadając raczej znienacka i opowiadając
raczej skąpo o tym, co w domu, o swojej nauce, o swoich... Nie, o czym
jeszcze wtedy rozmawiali, tego nie mógł sobie przypomnieć. A może po
prostu milczeli? Potem przychodził coraz rzadziej. Poznał Agnieszkę,
koleżankę z roku, bardzo miłą i sympatyczną dziewczynę. Spotkał ich
kiedyś przypadkowo na ulicy, gdy szli objęci, szczęśliwi, wpatrzeni w
siebie. Speszyli się na jego widok, ale nie miał zbyt dużo czasu, by z
nimi porozmawiać, jak zwykle spieszył się do swojej kancelarii. Wiedział
jednak, że po ukończeniu studiów Witold z Agnieszką planowali ślub.
Jak skończą studia... Na to wspomnienie poczuł jak coś go gwałtownie
łapie za gardło i dusi. Gdy dostał ten telegram od Heleny w pierwszej
chwili pomyślał, że to po prostu zły sen i że zaraz się obudzi. Prawda
była zbyt straszna, by mogła być prawdą. A jednak była i nic nie mógł na
to poradzić. Witolda już nie było! Jak w letargu pamiętał ostatnie dni,
potem pogrzeb, kwiaty... kwiaty... kwiaty... A potem było dziś i
opowieść Heleny o dworcu, o pociągu, o skoku pod pociąg, o przerażeniu
na dworcu, o chorobie Witolda. Gdy opowiadała bezbarwnym głosem,
wypranym przez cierpienie i ból, siedział bez ruchu, bez gestu, słuchał
jak w transie. Głos Heleny mówiący o niedawno ujawnionej chorobie
Witolda, dobiegał jak z przestrzeni i ranił boleśnie... tak bardzo
boleśnie! A on nie był w stanie zrobić żadnego ruchu ani nawet gestu
najmniejszego. Słuchał więc w tępym milczeniu o tym, jak Witold
przygotowywał się do obrony dyplomu, o ich wielkiej miłości z Agnieszką
i liście jaki przeczytała, gdy było już za późno, bo najpierw była
wiadomość o jego śmierci. O liście, w którym żegnał wszystkich, o jego
chorobie AIDS, którą wykryto podczas ostatnich badań, o jego załamaniu i
braku wiary w dalszy sens życia. Siedział i słuchał nie będąc pewny czy
słyszy, bo wyło w nim coś przeraźliwie i jęczało potwornie. A potem stał
w oknie i zapadał się w siebie, zasłuchiwał w ten ból wewnętrzny i
wspomnienia. I gdyby wiedział, że można cofnąć czas idąc torami
kolejowymi, szedłby tak wieczność całą...
Siedziała w fotelu w milczeniu paląc kolejnego już papierosa. Przed nią
w tandetnej, ale za to dużej popielniczce, piętrzył się stos
niedopałków. Powietrze pełne było dymu, gęste i ciężkie. Wszystko tu
było zresztą ciężkie... Omiotła wzrokiem pokój Witolda, był martwy,
martwy jak – jej syn! Rzeczy Witolda już spakowała z Mateuszem. Nie było
tego zresztą tak dużo, zmieściło się bez trudu w dwóch walizach, które
stały teraz boleśnie żałobne przy drzwiach. Najwięcej było książek,
trochę zdjęć i bibelotów. Była zmęczona, bardzo zmęczona, tak właściwie
to trzymała się jeszcze tylko dzięki kawie pitej w hektolitrach i
papierosom palonym niemalże jeden po drugim. Wiedziała, że długo tak nie
wytrzyma, ale było jej to zupełnie obojętne. Cały swój ból, całą rozpacz
już wypłakała i teraz była pusta i wypalona. Lecz wiedziała, że to
jeszcze nie koniec, że koszmary powrócą jeszcze niejednokrotnie.
Spojrzała na stojącego w oknie Mateusza. Nie pamiętała jak długo tam
stał, wydawać by się mogło, że wieczność całą. Mateusz...? Gdy rozeszli
się, Witold został przy niej, a ona nie szczędziła wysiłków przy jego
wychowywaniu. Potem, gdy podrastał i stawał się coraz bardziej
samodzielny, ją coraz to bardziej pochłaniała praca. Miała opinię
zdolnej i pracowitej prokurator, a pracy było coraz to więcej i więcej.
Witold uczył się zawsze dobrze i należał do przodujących w klasie, z tym
więc nie było kłopotów. Z innym zresztą też nie, bo nad towarzystwo
kolegów przedkładał książki i dobrą muzykę. To był ten jego świat...
Potem poznał Agnieszkę, która weszła do tego jego świata i w nim już
pozostała. Byli szczęśliwi. Wiedziała zawsze doskonale, że Witold
utrzymuje kontakty z ojcem, że go odwiedza. Nie krył się z tym zresztą
wcale, a ona uważała, że tak jest w porządku, że tak być powinno. Na
wiadomość o jego tragicznej śmierci, padła niczym rażona gromem.
Myślała, że oszaleje, chciała wyć, krzyczeć, przeklinać wszystkich i
wszystko. Gdyby nie Agnieszka, która była wtedy przy niej, sama nie wie
co by się stało. A potem przyszło otępienie i siedziała całymi dniami
bez słowa i nie mogła zrozumieć dlaczego tak się stało? Dlaczego akurat
Witold? Dlaczego nic nie powiedział o swojej chorobie? Dlaczego nie
przyszedł po pomoc, po pomoc do niej, do matki? Dlaczego nie zwrócił się
o nią do ojca? Dlaczego wybrał tak tragiczny koniec? Dlaczego...
dlaczego...? Wiedziała, że mogłaby mnożyć tego typu pytania i wiedziała,
że już nigdy nie otrzyma na nie odpowiedzi.
Spojrzała znów w stronę Mateusza. Stał i patrzył na nią, a może raczej w
jej kierunku, ale nie była pewna czy ją widzi?! Postarzał się, posiwiał,
przygarbił, chociaż nadal był bardzo przystojnym mężczyzną. Wiedziała,
że śmierć Witolda wstrząsnęła nim głęboko, przygniotła i obezwładniła
tego zawsze twardego i logicznego mężczyznę. Oboje przegrali swoje
życie, chociaż o ironio losu i tak byli wygrani w jakimś tam stopniu, bo
przecież ten, który miał je wygrać całe, już prawie na samym początku
przegrał je z kretesem, ba gorzej nawet, stracił je prawie całe...
Za oknem przeraźliwie skrzypiąc na szynach przemykały pierwsze poranne
tramwaje. Miarowy, szum samochodów mieszał się z gwarem ulicy. Miasto
budziło się do kolejnego dnia. Mateusz siedział w fotelu i palił
papierosa, popiół obsypywał mu się po spodniach i wsiąkał w dywan. Kawa
dawno wystygła, a nie stać ich było na to, by zrobić ten wysiłek i
zaparzyć nową. Zresztą po co, czas było wstać i wyjść, zamknąć za sobą
drzwi... Nie, nie drzwi, lecz jeszcze jeden rozdział życia. Helena
wstała, zachwiała się i podeszła po płaszcz. Mateusz siedział bez ruchu.
-
Wiesz Heleno, ja zawsze
chciałem... – zaczął, lecz przerwała mu gwałtownie. Nie było już nic do
powiedzenia, tym bardziej o planach niezrealizowanej przeszłości, o tym
co było już niemożliwe do zrealizowania. W sytuacji gdy Witold już nie
żył.
Przypatrywał się jej, aż poczuła się speszona. Zrozumiał co chciała
powiedzieć. Powracanie do przeszłości nie mogło ich rozgrzeszyć. Oboje
byli winni, że nie umieli utrzymać swojego szczęścia. Oboje byli winni,
że nie umieli stworzyć swojemu synowi rodzinnego domu, że ten który miał
pozbawiony był ciepła. Może nie doszłoby wtedy do tego co się stało.
Tak, oboje byli winni i nie było dzisiaj sensu przywiązywania większej
części tej winy któremukolwiek z nich. Wbrew temu co myślało każde z
nich, ta wina jakoś ich jednak jednoczyła... I czuli podświadomie, że
ich dusze nigdy nie zaznają spokoju i pozostaną jak rozdarte skrzydła
aniołów, które do nieba już wstąpić nie mogą...
Andrzej B. Czulda
Łódź 1991
TRYPTYK O TRZECH OBLICZACH LUBOMIERZA....
OBLICZE PIERWSZE -
Małe senne
miasteczko, gdzieś na krańcu kraju. Po pustych uliczkach hula marcowy
wiatr zawiewając drobiny kurzu i mdły swąd dymu, nadlatujący z odległego
komina. Od czasu do czasu w mijanym zaułku przemknie spłoszony kot lub
pies, na wszelki wypadek jednak jeżąc sierść na karku. Ot, tak na
powitanie! Na rynku otoczonym kolorowymi kamieniczki z podcieniami,
pamiętającymi zapewne XVI i XVII wiek wznosi się na środku, niczym wyspa
na oceanie, okazały klasycystyczny ratusz. Spotykamy tu trochę ludzi, co
może świadczyć, że nie jest to księżycowa oaza, tylko żyjące swoim
rytmem małe, spokojne miasteczko. Cisza, której nawet nie mącą
przyciszone rozmowy mieszkańców krążących po rynku, robiących zakupy,
załatwiających swoje sprawy lub zupełnie tak po swojsku delektujących
się złocistym miejscowym piwem. Cisza... dla mnie przybysza ogłupiałego
wielkomiejskim pędem, szumem i idiotycznym żywiołem wielkiej metropolii,
zbawienna. Nic dziwnego, że napawam się nią głęboko, mając przez chwilę
złudzenie, że znalazłem się w innej czasoprzestrzeni. Potem łapię się na
tym, że przez moment zazdroszczę mieszkańcom, że mogą sobie tutaj tak
błogo żyć. Jednak wiem, że ja sam chyba nie umiałbym tutaj egzystować,
mając zakodowane w genach tamto zwariowane życie.
Rozglądając się ciekawie, przemierzam uliczki miasteczka wraz z Darkiem
Milińskim, który mnie tutaj przywiózł. Szukam plenerów i obiektów
zdjęciowych do swojego najnowszego filmu, właśnie o Darku, o jego
sztuce, o jego pasji i życiu. On ma tę przewagę nade mną, że jest u
siebie, że znają go tu wszyscy, ale i ja nie jestem bez szans, bo patrzę
na wszystko tutaj bardziej obiektywnie, bardziej chłodnym okiem. No cóż,
rutyna...
Obiekt, do którego przywiózł mnie Darek, to stary, chyba neogotycki
kościółek poewangelicki, dziś jednak zupełnie opuszczony. W środku
pusto, jeżeli nie liczyć sterty desek i duchów przeszłości, które gdzieś
tutaj wibrują w powietrzu, pomiędzy opuszczoną nawą, a drewnianym
prospektem. Jestem zachwycony. Już oczami wyobraźni czuję magię tego
miejsca. Tak, to jest to, czego szukałem, co może być dekoracją do
pierwszej sceny mojego filmu, równie a może nawet bardziej odległej w
czasie niż to zapomniane przez anioły sacrum.
W drodze powrotnej rozglądam się ciekawie, starając się zapamiętać jak
najwięcej. Mam pamięć fotograficzną i to co zapamiętam, koduje się w
niej na zawsze. Gdzieś z boku widzę fasadę barokowego kościoła z XVIII
wieku, który podobno zalicza się do najładniejszych śląskich budowli
barokowych. Szkoda, że brak mi czasu aby go zwiedzić. Może innym
razem...?
Gdy z rykiem silnika wyjeżdżamy z miasteczka, żegnają nas zaciekawione
spojrzenia mieszkańców, ujadanie psów i zachodzące powoli gdzieś za
kłębiaste chmury słońce, które niebawem zamienią się w ulewny marcowy
deszcz.
Jestem pewien, że jeszcze tu wrócę...
OBLICZE DRUGIE -
Stary kościółek poewangelicki, jakby za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki ożył nagle, zapełnił ludźmi, rozjaśniał blaskiem świec i
reflektorów, a duchy przeszłości odżyły jakby na nowo. Mroczna dotąd
fasada rozbłysła nikłym blaskiem światła reflektorów, wydobywającym na
niej podłużne tajemnicze cienie. Spokojny dotąd placyk przed dawną
świątynią zaiskrzył gwarem i krzątaniną ekipy, rozwijającej oświetlenie,
ustawiającej kamerę, aktorami z grupy teatralnej Pławna 9. Dalsze
otoczenie ginie jednak w mroku październikowego wieczoru, skrywając
stojące tam samochody załadowane kostiumami. Spokojne miasteczko po raz
kolejny staje się planem filmowym, jednak nie filmu fabularnego jak to
onegdaj bywało w przeszłości, lecz tym razem dokumentalnego.
W mrocznym wnętrzu kościółka zainscenizowany ołtarz tonie w istnej
powodzi grubych świec, stwarzając trochę surrealistyczną scenerię. Ale
taka atmosfera jest uzasadniona treścią realizowanego filmu – filmu o
magicznym świecie, fascynującej osobowości i oryginalnej twórczości
Dariusza Milińskiego, malarza, rzeźbiarza, poety, inicjatora plenerowych
spektakli teatralnych, tak samo niezwykłych, jak niezwykłe są jego
obrazy. Film mający być w swoim założeniu misterium o sztuce i życiu
szczęśliwym, bo trop zakodowany w języku narracji jego obrazów, w
symbolicznym universum świata prowadzi wprost do średniowiecznego Święta
Głupców, które narodziło się jako zimowa ekstrawagancja stanowiąca
element odwróconego porządku czasu karnawału. Było widowiskiem wesołych
wagabundów – goliardów, którzy stworzyli rubaszną, groteskową parodię
wspólnot religijnych, obrzędów i praktyk kultowych, wykorzystujących
maskę będącą oznaką zmiany społecznej pozycji. Były one związane z
pewnymi elementami liturgii, a po drugie – eksponowały i
dowartościowywały tych wszystkich, którzy mogli stawać się obiektem
kpin. Jest to tak zbieżne ze sztuką uprawianą przez Milińskiego,
że stanowić będzie klamrę filmu o nim. Tak, jak gęstnieje sztuczna mgła
na planie, tak zagęszcza tłumek gromadzących się zaciekawionych
mieszkańców, przyglądających kolejnym „nawiedzonym filmowcom”, którzy
wprowadzili trochę zamieszania w ich senną rzeczywistość. Są do tego
przyzwyczajeni - spokojne miasteczko planem filmowym było już w roku
1958, gdy Kazimierz Kutz realizował tu nowelę „Wdowa” ze
swojego „Krzyża Walecznych”. Potem zaglądali tu jeszcze i inni;
Marek Ciecierski z „Maratończykiem”, Piotr Łazarkiewicz
z „Kocham kino”, Teresa Kotlarczyk z realizacją filmu
„Zakład”. Jednak najbardziej przeżywaną realizacją byli „Sami
swoi” Sylwestra Chęcińskiego i dalsze części tej „trylogii”,
z którą mieszkańcy związali się na zawsze.
Gdy późną nocą opuszczamy gościnne miasteczko, z warkotem samochodowych
silników przemykając przez zatopione w nikłym świetle latarni uliczki i
opustoszały rynek, żegnają nas oświetlone okna domów i ujadające w ich
sąsiedztwie psy. Na ciemno granatowym niebie tkwi wpięty księżyc...
OBLICZE TRZECIE -
Małe rozbawione miasteczko skąpane w prażącym - niczym na pustyni Gobi –
sierpniowym słońcu. Nie ma już spowitych w senności uliczek i prawie
opustoszałego rynku, nie szczekają rozleniwione psy, które przezornie
zaszyły się w najgłębszych kątach swoich bud. Nawet wylegujące się
zazwyczaj na słońcu koty, czmychnęły gdzieś w znane tylko sobie dziury.
Miasteczko żyje – nie, to mało powiedziane – bucha, tętni i kipi zabawą,
radością, tłumami, które nie wiadomo gdzie się zaczynają, a gdzie
kończą. Rzeka ludzi przelewa się uliczkami, spiętrza przy rynku, który
nagle robi się jakiś za mały, rozsadza go, napiera na stojące w
odświętnej szacie kamieniczki, które odbijają echem kolejny koncert na
wielkiej scenie, wybudowanej w jednej z pierzei. Kolejny VI
Ogólnopolski Festiwal Filmów Komediowych trwa. Festiwal, który z
małego sennego i nieznanego szerzej miasteczka, uczynił polską stolicę
komedii i rozsławił je wśród entuzjastów tego filmowego gatunku, a
klasycystyczny ratusz zamienił na parę dni w festiwalowe centrum. Przez
cztery dni toczy się więc tętniące festiwalowe życie, a to za sprawą
sporego zastępu popularnych aktorów, reżyserów, jednym słowem filmowej
braci różnorodnej specjalności. Na olbrzymich scenach, które wyrosły
niczym grzyby po deszczu coś dla ducha – występy licznych zespołów,
kabaretów, artystów prezentujących wszelki repertuar słowno-muzyczny.
Dla oczu – projekcje filmowe, toczące się na wielkich rozpiętych
ekranach, zaś dla ciała i pokrzepienia niezliczone stoiska
gastronomiczne i piwiarnie, dla drenażu kieszeni stragany z dobrem
wszelakim. Akcja toczy się dalej; aktorzy rozdają autografy i uśmiechy,
jedno i drugie bardzo szczodrze i licznie – tak więc, zadowoleni są i
łowcy autografów i amatorzy wspólnej fotografii z uwielbianą przez
siebie gwiazdą. I tak przez kolejne dni trwa wypełniony programami
festiwal, zamieniając to przemiłe miasteczko w kipiący tygiel, w istną
Wieżę Babel. A w zaułku za ratuszem, obowiązkowe miejsce pielgrzymek,
Muzeum Kargula i Pawlaka, bohaterów „trylogii” Chęcińskiego, a tam z
pietyzmem przechowywane filmowe rekwizyty: pług, który zaorał pawlakową miedzę i kosę, która prześwięciła kargulowe
żebra. Słynny karabin, z którego zamek „wylata”, a nawet granaty
przechowywane przez pawlakową babcię na czarną godzinę.
I,
gdy tak przepycham się przez ten rozwibrowany tłum, co wcale nie jest
takie proste, bo napiera z lewa i prawa, skręca się i wije wokoło, z
podziwem myślę o organizatorach i pomysłodawcach tego festiwalu, o ich
wielkiej pasji w jego tworzeniu i ogromnej gościnności, której mam
możliwość jako gość doświadczać. Bo chociaż nie jestem fabularzystą i
nie nakręciłem nigdy w życiu komedii, to jednak za ich sprawą jestem
zaproszony i mam tu swoje pięć minut. W poewangelickim kościółku – gdzie
wibrują duchy przeszłości – a teraz znany fotografik otworzył
artystyczną galerię „Za miedzą”, pokazywany był mój film „Wpinanie
księżyca”, a potem odbyło się bardzo sympatyczne spotkanie z
widzami. I było mi przyjemnie i było mi miło, bo pozostawiłem w tym
miasteczku jakiś swój malutki ślad. Być może, wpiąłem w ciemne niebo
nad miasteczkiem swój malutki księżyc...?
A,
gdy potem trochę zmęczony dniem pełnym wrażeń, wstępuję na piwo pod
wielki namiot, przyglądam się z zaciekawieniem trzeciemu obliczu tego
miasteczka, jego sile w utrwalaniu własnej legendy i wierze, że w
przyszłości będzie jeszcze lepiej. A jednak ( może to zasługa wypitego
piwa ) pośród tego święta, bądź co bądź związanego z filmem fabularnym,
wyłazi ze mnie rogata dusza dokumentalisty. Nie mogę bowiem oprzeć się
myśli, że bardzo chciałbym nakręcić film o tym miasteczku, taki właśnie
tryptyk o jego trzech obliczach. Film sprzedawany tu podczas festiwalu,
na kasetach, w dziesiątkach, setkach egzemplarzy.... Marzenia,
marzenia...!
Rozjaśniające czarne niebo kaskady fajerwerków, zwiastują jednak koniec
kolejnego święta. Rozbłyskujące w górze ferie barw układające się w
wielokolorowe wzorce – niczym wodospady – spływają ku ziemi, by na ich
miejsce wytrysnęły wciąż nowe i nowe...
Żegnając to gościnne miasteczko i poznanych w nim przyjaciół,
zastanawiam się w duchu, czy dane mi będzie powrócić tutaj za rok?
Andrzej B.Czulda
Łódź 2002.
WIECZNY PROZELITA
Motto:
It is a tale told by an idiot,
full of sound and fury, signifying nothing.
(„Makbet”-Szekspir)
Głęboka ciemność na suficie zaczęła szarzeć, przywracając otoczeniu
realne kształty. Miał już dość leżenia w bezsenności. Przychodzi w końcu
taka chwila, gdy każde ułożenie ciała staje się niewygodne, każde
położenie uwiera i ugniata. Po omacku odnalazł papierosy, zapalił
zaciągając się łapczywie i opuścił nogi z wersalki. Za oknem sąsiednie
domy zaczęły wyraźniej odbijać się na tle nieba, a w niektórych oknach
wstydliwie zapalały się pierwsze światła. Palił w milczeniu. Coraz
częściej pojawiały się takie noce, gdy mimo zmęczenia sen nie
nadchodził, aż bezruch leżenia stawał się nie do wytrzymania. No cóż,
starzał się i nie było sensu tego ukrywać, szczególnie przed samym sobą.
Wystarczyło przecież popatrzeć bardziej wnikliwie w lustro.
Ze świeżo zaparzoną kawą powlókł się do biurka, gdzie od wczoraj
bezczelnie szczerzyła do niego swe klawisze, maszyna do pisania z
wkręconą białą kartką. No właśnie, z białą kartką! Już dawno powinien
napisać felieton, a jednak pomysł nie przychodził, a gdy nawet udało mu
się napisać początek, to po chwili wydawał mu się on równie głupi, jak i
wszystkie poprzednie. A przecież należał do zdolnych dziennikarzy,
kiedyś nawet uważany był za „pierwszą kosę” w redakcji, co to potrafi na
kolanie machnąć artykuł jak należy.
Kiedyś? – zamyślił się. No cóż, życiorys miał bardzo podobny do wielu
innych, może tylko bardziej powichrowany przez ostatnie lata i przez
sprawy, które dostrzegał jako dziennikarz, a których inni nie
dostrzegali lub może nie chcieli dostrzegać. Młode lata, które powinien
spędzić uganiając się po sianie za dziewczynami, spędził w partyzantce,
tak samo jak całe prawie jego pokolenie. Wtedy wszystko wydawało się
prostsze, nie pytali kto ma rację, czy ci w Londynie, czy ci w Moskwie,
dla nich cel był jeden: bić Niemca jak najmocniej i robili to jak umieli
najlepiej. Potem, gdy wszystko się skończyło i przewalił się ten cały
wojenny i powojenny bajzel, ze zdumieniem dowiedział się, że oni są
bohaterami Ojczyzny, a ich koledzy ze szkolnej ławy, często bracia czy
kuzyni są reakcjonistami i bandytami, a to tylko dlatego, że ich
oddziały miały inną przynależność i inne dowództwo naczelne. Długo nie
mógł tego zrozumieć, czemu niektórzy jego koledzy nikną nagle bez
rozgłosu i nigdy już się nie pojawiają. Później zrozumiał, że orzeł bez
korony jest „dobry”, a ten sam orzeł w koronie jest „zły” i lepiej w
ogóle nie mówić głośno co innego, bo można wtedy i zniknąć samemu. Był
już wtedy studentem Uniwersytetu, gdzie jako zasłużony partyzant dostał
się bez egzaminu, a że był zdolny, ambitny i pracowity, więc żadne
poparcie, nawet ideowe nie było mu potrzebne. Rzecz jasna należał do
Organizacji Studenckiej – brał udział w „agitowkach” i manifestacjach,
ale robił to wtedy z przekonania, bo wierzył w hasła o odbudowie, o
ziemi dla chłopów, o fabrykach dla robotników. Na własne oczy widział
jak odbudowuje się Warszawa, jak powstaje z ruin Starówka, jak rosną
nowe zakłady pracy i kolejne dzielnice mieszkaniowe. Gdy z wyróżnieniem
ukończył studia, z zapałem włączył się w to wspólne dzieło, pisując
płomienne artykuły jako młody dziennikarz. Z dumą patrzył jak państwo
rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej. Wstąpienie do partii
odczuł jako dowód zaufania do siebie i swojej postawy. Pełen entuzjazmu
zapomniał nawet o dawnych kolegach „których nigdy nie mógł spotkać...”.
Naród i państwo pięło się w górę, a wraz z nim wzrastał i on – no cóż –
normalna kolej rzeczy.
W rękę boleśnie sparzył go tlący się papieros. Za oknem przebijały się
pierwsze promienie słońca, które jasną smugą kładły się na białej kartce
wkręconej w maszynę. Nie przybył na niej ani jeden nowy wyraz.
Kawa miała cierpki smak, ale przywykł do jej smaku, przychodził tutaj
bowiem od lat niezmiennie, przed pójściem do redakcji. Czuł się tutaj
dobrze i swojsko, kelnerki zwracały się do niego z sympatią i pewną
poufałością, którą daje status stałego bywalca. Spotykał znajomych, tych
których chciał spotkać, jak i tych których widzieć nie chciał.
Zagadywali do niego, zamieniali z nim kilka słów lub jak niektórzy
kłaniali się tylko sztywno z daleka. Samo życie! Napił się znów koniaku.
Coraz częściej po niego sięgał, coraz częściej był mu niezbędny, wbrew
własnemu sercu, które nie było już tak posłuszne jak dawniej. Za oknem
kawiarni głośno skandując przeciągnął pochód strajkujących kobiet,
bezrobotnych, wzburzonych i zrozpaczonych. Ile to już było takich
pochodów? Nie umiał policzyć. Nowi ludzie, lecz hasła wciąż pozostawały
te same. I nowe rządy były... wpierw komuna walcząca, potem socjalizm,
teraz rządy „Solidarności”, a jednak hasła i wezwania ludu pozostawały
wciąż te same, boleśnie niezmienne: „Pracy, Chleba, Godności!”. I wciąż
ta sama karuzela obłudy: na początku pokora, wielkie plany i jeszcze
większe obietnice ubiegających się o władzę, a potem...? A potem, po jej
otrzymaniu: arogancja, kłamstwa, oszustwa i kolejne malwersacje na coraz
to większą skalę – coraz bardziej bezczelnie. Znał to dobrze, miał czas
i okazję przyjrzeć się temu, aż nadto.
W jego życiu również nadszedł okres, gdy nagle zaczął dostrzegać, że nie
wszystko jest białe co się białym zwykło nasywać, jak i nie wszystko
czarne było akurat czarnym. Potem rozumiał i dostrzegał coraz to więcej,
aż nadszedł w końcu czas, gdy zaczął się po prostu buntować. Jego
artykuły do tej pory tak poprawne, nagle zmieniły ton, co wprawiło
szefostwo redakcji w szok. Coraz częściej był zmuszony odwiedzać gabinet
naczelnego, który na wszelkie sposoby starał się „nawrócić” go na
właściwą ideologicznie drogę, a gdy i to nie pomagało, zmuszony był
kilkakrotnie odwiedzić Biuro Komitetu, gdzie początkowo grzecznie
starano mu się wytłumaczyć niestosowność jego postępowania, a gdy i mimo
tego nie chciał powrócić do grona „wiernych owieczek”, zabrakło dla
niego po prostu w redakcji pracy. Znalazł się na bruku. Stracił za
jednym zamachem pracę, możliwości i przyjaciół, którzy nagle przestali
go dostrzegać, a zaczepieni znienacka przez niego, nigdy nie mieli
czasu. Zrozumiał – stał się „zadżumiony”, a więc niebezpieczny! Jakoś
jednak sobie radził, dorabiając to tu, to tam, aż w końcu dostrzegł coś
dla siebie. Był to nowy ruch, który wyrastał na fali ogólnej krzywdy,
niezadowolenia i nietolerancji. Z całą pasją jaka w nim jeszcze
pozostała, przyłączył się do niego, a on z radością go przyjął. I znów
pisał, co prawda było to w podziemiu, ale mógł za to pisać już bez
skrępowania i cenzury co myśli i czuje, a z nim miliony takich jak on. I
miał nowych przyjaciół, takich jak on sam, widzących i dostrzegających
to, czego inni dostrzec nie chcieli. Chcących zmienić, a więc ulepszyć
nadchodzące jutro. Czuł, że znów żyje, że jest potrzebny, że to co pisze
czytają tysiące... Nie pamiętał już dziś, ile było tych wspólnie
nieprzespanych nocy, ile akcji i dyskusji, wieców protestacyjnych. Czuł
jak i inni, że wieje nowy wiatr historii, który musi wcześniej czy
później przynieść nowe jutro. I w końcu to jutro przyszło; był Gdańsk,
był Szczecin i Jastrzębie. Był tam, brał w tym wszystkim udział wraz z
nowymi przyjaciółmi i pisał. Dużo pisał. Były porażki i zwycięstwa, ale
tych ostatnich było zdecydowanie więcej. Rok 1980 należał do nich! A
jednak nie podarł jak inni swojej partyjnej legitymacji. Odesłał ją do
Komitetu z obszernym listem wyjaśniającym, jak bardzo się zawiódł, tak
jak i tysięcy jemu podobnych szeregowych członków, którzy uwierzyli w
głoszone tak szumnie przez dziesięciolecia hasła.
W redakcji ruch
panował jak każdego dnia. Nerwowo trzaskały maszyny do pisania
wypluwając z siebie kolejne artykuły, w rogu równomiernie stukał
dalekopis, nawet telefony dzwoniły jak co dnia, czyli jak oszalałe.
Zdenerwowani redaktorzy dyżurni spieszyli się, by zdążyć ze szpaltówką
na ostatni przysłowiowy dzwonek, zaś ci co nie mieli akurat nic do
roboty, powiększali jeszcze bardziej panujące zamieszanie. Usiadł przy
biurku i bezmyślnie zaczął przeglądać pocztę. Przywykł do niej, od lat
bez mała czterdziestu wciąż to samo; anonimowy donos na sąsiada, który
zbyt szybko się wzbogacił, o aferze w fabrykach, które sprzedawano za
pół darmo, o katechecie, który zagląda pod spódniczki na lekcjach
religii i o prezesie spółki, który oszukuje na pensjach personelu.
Kolejne listy, to też nic w gruncie rzeczy nowego: o wzrastającym
bezrobociu, o upadku fabryk, o strajkach, tyle tylko, że teraz sprawcy
tych afer inne mieli imię i inny sztandar, już nie spod znaku czerwieni,
tylko spod... no właśnie jakiego? Do diabła, teraz trudno było nawet z
określeniem jakichkolwiek sztandarów, bo miały to do siebie, że co
jakiś czas zmieniały zabarwienie.
W redakcji pracował od niedawna. Nie była to tygodniówka popularna w
kręgach u steru, wręcz nawet przeciwnie, ale za to ciesząca się
olbrzymim wzięciem u wiernych i zagorzałych czytelników. Szczycąca się
największym nakładem spośród wszystkich tygodników, a przy tym wszystkim
co było najważniejsze, w pełni niezależną, w której można było pisać
prawdę bez obawy, że artykuł zostanie zdjęty, a jego autor ukarany. A
to, o czym pisał tak jak i inni w swoich artykułach, nie wydrukowałaby
żadna inna prasa. Skąd to znał? Ktoś kiedyś powiedział, że historia
kołem się toczy!
Wieczór był przyjemny, ciepły i miło było tak iść niespiesznym krokiem
przed siebie, właściwie tak bez żadnego celu. Nie spieszno mu było do
domu, gdzie nikt nie czekał, a sen zapewne znów długo w nocy nie
nadejdzie, o ile przyjdzie w ogóle. Jasnym blaskiem świeciły sklepowe
witryny coraz to nowych sklepów - nazywanych teraz Shop, Market i diabli
raczyli wiedzieć jak jeszcze, byle tylko nie zwyczajnie sklep – gdzie
piętrzyły się stosy towarów, których nie powstydziłby się i Paryż. Było
teraz w czym wybierać, tylko że tych wybierających było coraz to mniej.
I wystarczyło rozejrzeć się tylko baczniej dookoła, by dostrzec twarze
ludzkie znów zatroskane, zagniewane, a często i pełne bezsilnej rozpaczy
i rezygnacji. W natłoku przebogatych sklepów, różnego rodzaju budek i
straganów, ginęła ludzka nędza i pustka dnia jutrzejszego. I gdy tak
patrzył na to miasto spowite w całun wieczornych neonów czuł, że ten
olbrzymi moloch śpi jeszcze znów oszukany, ogłupiały i zaskoczony
kolejny już raz, lecz sen jego jest coraz krótszy, a gdy się ponownie
ocknie, to wtedy...
Wzdrygnął się nagle. Wieczorny gwar przeciął ryk syren, a ulicą
przemknęły złowrogie wozy policyjne na sygnale. Mimo woli wrócił do
niego tamten grudzień, zimny i groźny. Przyszli po niego o świcie,
kazali ubrać się ciepło i iść za sobą. Nie, nie bili, nie byli nawet
aroganccy ani agresywni, po prostu bali się tak jak i on i jak on byli
niepewni co będzie dalej. I znów jego dzieje podobne były do losów wielu
jemu podobnych; kolejne przystanki w podróży w nieznane i w końcu obóz
internowanych. Nie były to wczasy nad Balatonem, ale nie były to też
obozy koncentracyjne czy ubeckie lochy. Nie bito ich i nie szykanowano
sadystycznie, chociaż to pozbawienie wolności, sącząca się niczym jad
niepewność o najbliższych i o ich własne jutro, było dostatecznie
dokuczliwe. Od czasu do czasu docierały do nich wiadomości przemycane z
zewnątrz, lecz nie były one w żaden sposób optymistyczne. Był Stan
Wojenny! A jednak mieli tę pozorną przewagę nad pozostającymi na
wolności, że w tak trudnym okresie nie musieli praktycznie troszczyć się
o nic, bowiem gdzieś odgórnie martwiono się za nich. Wtedy to spadł na
niego najcięższy cios, zmarła najbliższa mu osoba, jedyny wierny
przyjaciel i druh, jedyny powiernik, ukochana żona. Miała nowotwór,
wiedział o tym od dawna, a jednak...
Komendant obozu okazał się nie być ani sadystą, ani oprawcą, tylko
człowiekiem w mundurze, któremu przyszło wykonywać rozkazy. Dał mu
dwutygodniową przepustkę. Po załatwieniu spraw związanych z pogrzebem,
mógł do obozu tak po prostu nie wrócić, mógł uciec, ukryć się gdzieś, a
jednak tego nie zrobił. Wrócił punktualnie. Nie mógł postąpić inaczej,
nie pozwalała mu na to jego wiara w słuszną sprawę o którą walczył, jego
poczucie odpowiedzialności i solidarności z takimi jak on, z którymi
ramię przy ramieniu walczyli o życie w godności i sprawiedliwości.
Jeszcze raz spojrzał w lustro. Patrzyła na niego jego, a zarazem nie
jego twarz. Jeszcze i dziś w miarę przystojna, mimo siwych i na
szczęście gęstych włosów, takich samych wąsów w kolorze mleka i coraz to
bardziej widocznej pajęczyny zmarszczek. Oczy kiedyś niebieskie, dziś
straciły swą barwę i blask. Zgasił światło i wrócił do biurka, na którym
stała maszyna z denerwująco białą kartką. Nie mógł zmusić się do jej
zapisania, chociaż termin złożenia artykułu zbliżał się nieuchronnie.
Głowę pełną miał problemów i spraw, a mimo to nie mógł zmusić się do ich
przelania na papier. Był pusty, stracił nadzieję i sens pisania, które
niewielki w gruncie rzeczy odnosiło skutek. Hydra była bowiem zbyt
wielka. Znów był na początku drogi, w której nie widział już celu. W
okresie zwycięstwa „nowego", od razu dostał pracę jako zastępca
naczelnego w nowo powstałej gazecie. Z entuzjazmem wziął się wtedy do
pracy, starając się wskazywać kierunki drogi ku budowie „nowej”,
„suwerennej”, „bogatej i dostatniej”... Lecz zbyt szybko połapał się, że
coś tutaj jest nie tak, że to „nowe” wcale nie jest takie nowe, że to
tylko nowe szyldy i sztandary zastąpiły stare. Zbyt szybko dostrzegł, że
nowe kliki i koterie zastąpiły stare, same z czasem będąc jeszcze
bardziej aroganckie i agresywne, a cech tych nawet nie starano się
maskować, choćby dla zwykłej przyzwoitości. Że indolencja i
nieudacznictwo stało się jedną z podstaw nowej władzy. Wczorajsze hasła,
które wznoszono tak wysoko, dziś stały się zawadzającymi sloganami. A
to, o co tak żarliwie walczono, dziś zaczęło być ponownie zwalczane.
Zrozumiał już wszystko, gdy doczekał prezydenckich wyborów, aroganckich
i buńczucznych, przeprowadzonych z pozycji”: „Bo ja tak chcę!”. Gdy
zobaczył chamskie – bo jakże to inaczej nazwać – przejęcie władzy
prezydenta-elekta od prezydenta-generała, do którego mimo wszystko
powinno się mieć szacunek, choćby z racji zajmowanego stanowiska o ile
nie zasług, nie wytrzymał! Trzasnął naczelnemu nową legitymacją o biurko
i wyszedł. Na zawsze! I znów został sam, stracił pracę i kolejnych
przyjaciół, którzy jak tamci sprzed lat, starali się go nie dostrzegać,
a gdy już musieli się o niego otrzeć, nie ukrywali swej pogardy. No cóż,
to też już znał! Pracę znalazł zresztą dość szybko w nowym tygodniku,
lecz tym razem nie starał się już z nikim zaprzyjaźniać.
Przez otwarte okno wlewała się do pokoju noc, z pobliskiej ulicy nie
dochodził już żaden dźwięk. Miasto spało. Siedział przed tą kartką i
chociaż w myślach pisał dziesiątki artykułów, to na papierze nie pojawił
się ani jeden wyraz. Bo o czym też miał pisać? Czy o aferach różnych
spółek, których jedyną produkcją była afera za aferą i bezczelne, jawne
prawie, rozkradanie majątku narodowego na wszystkie możliwe sposoby? Czy
może też o zamykaniu coraz to nowych miejsc pracy i coraz to większej
rzeszy bezrobotnych, której szeregi wciąż rosły, a może o zamykaniu
coraz to nowych przedszkoli i o upadku kultury, oświaty, a nawet i
służby zdrowia? Można było pisać też o sejmie i jego indolencyjnych
posłach, którzy miast jak najpilniej zająć się uchwalaniem ustaw dla
ratowania konającej gospodarki, na ogół wcale nie przychodzili na
posiedzenia, a o ile już się tam znaleźli i zdarzyło się im akurat nie
drzemać, zajmowali się tak ważkim problemem jak „skrobać czy też nie
skrobać polskich kobiet”, jakby większym ich problemem nie powinna być
osobista impotencja umysłowa, na którą nie pomoże już żadna skrobanka.
Jako dawny katolik chcący wrócić na łono wiary, mógł pisać o kościele,
nad wyraz teraz pazernym i prącym za wszelką cenę do władzy i do
polityki bardziej, niż do szerzenia Dekalogu, o którym to sam kompletnie
zapomniał. O wyznawaniu przez Kościół i duchowieństwo katolickie haseł
wolności i demokracji, a także pluralizmu, w imię to których - wbrew
większości zresztą – wprowadzono na siłę religię do szkół, by izby
katechetyczne pozamieniać na wzorcowe butiki. Chociaż musiał przyznać
obiektywnie, że ostatnio liczba wiernych jakby się zwiększyła, o ile
weźmie się pod uwagę całe rzesze nagle cudem nawróconych, którzy jeszcze
wczoraj budynek kościoła i jego otoczenie, omijali szerokim łukiem.
Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiał, tym bardziej ogarniało go
przerażenie i bezmiar niezrozumienia. Nie mógł pojąć, jak ludzie którzy
tak niedawno i z takim zapałem, poświęceniem walczyli o lepsze jutro,
dziś to jutro brutalnie depczą i opluwają, zapominając o szczytnych
ideałach? Nie mógł i nie chciał już dłużej się z tymi ludźmi utożsamiać.
Brzydził się nimi i czuł dla nich nawet nie pogardę, bo to było za
wiele, lecz po prostu litość. Nie mógł pojąć, jak działacze którzy
kiedyś pełni poświęcenia, porywali za sobą masy, a dziś za to
poświęcenie żądali milionów odszkodowania! Nie mógł tego zrozumieć, bo
czy ktoś kiedyś żądał od swojej ojczyzny odszkodowania za okupację, za
obozy, za walkę i poświęcenie...?
Siedział tak samo jeszcze głęboko zamyślony, gdy przez otwarte okno
wpadł pierwszy promień słońca. Tylko popielniczka koło jego ręki była
pełniejsza ponad krawędź i powietrze bardziej gęste. I chociaż przez
całą noc tak siedział pisząc myślami, że nie jeden artykuł mógłby
napisać, lecz książkę całą, to jednak kartka w maszynie pozostawała
przeraźliwie, nieskazitelnie biała...
Andrzej B.Czulda
Łódź 1991
___________________________
tłumaczenie:
ang. /życie/ jest to opowieść idioty,
pełne wrzasku i wściekłości, /lecz/ nic nie znacząca.
WŁOSY
Włosy były złote. Tak, właśnie złote – ani żółte, ani rude, a o pięknej
barwie starego złota.
Miały swoje uczesanie: z przodu
wychylały się nad czołem małą grzywką, z tyłu natomiast zakrywały uszy i
opadały na kołnierz ślicznej czerwonej bluzki. Tak czesały się zawsze,
po prostu to było takie ich zwykłe uczesanie, raz jednak przyszły
przepasane błękitną wstążką, ale to było dawno i teraz właściwie już nie
mogę sobie przypomnieć, jak wyglądały jako całość. Pamiętam tylko, że to
było w lecie, a o tej porze roku wyglądały dużo ładniej niż w innych. To
chyba w tej przepasce było im do twarzy. A w ogóle, to dopiero letnie
promienie słoneczne wydobywały z włosów całą specyfikę ich barwy,
dopiero słońce oświetlało je, czyniło jakby wyraźniejszymi, dopiero i
tylko w słońcu były naprawdę sugestywne.
Z początku dziwiłem się uwadze jaką na siebie ściągają: tam, gdzie były
choć chwilę, stawały się centrum zainteresowania. Wszyscy na nie
patrzyli, a ja z zachwytem czytałem w spojrzeniach: - „To są
najpiękniejsze włosy jakie kiedykolwiek widzieliśmy”, albo „Nigdy czegoś
podobnego nie udało nam się spotkać”. Niejedna para oczu mówiła wprost:
„To są najcudowniejsze włosy na świecie”. Cieszyły mnie te spojrzenia,
wyzwalały we mnie poczucie dumy, gdyż swoim podziwem uznawały coś, co
ceniłem i kochałem najbardziej.
Obserwowałem je w wielu momentach, podpatrywałem ich ruch i to jak żyją
swoim ukrywanym pasmem interesujących odruchów. Zawsze odnosiłem
wrażenie, że tylko ja dostrzegam ich życie, choć przynajmniej nie ja
jeden widziałem je lśniące w słońcu, opierające się wiatrowi, mokre
deszczem. Właśnie, opierały się wiatrowi, przeciwstawiały się podmuchowi
z całą siłą swego istnienia: grube, walczyły o swoje piękno. Czasem
jednak przegrywały, układały się tak jak podyktował wiatr –
wstrząśnięte, że muszą, że nie robią co chcą - zajaśniały, nieraz
widziałem jak zajaśniały na moment, ze zdwojoną siłą, rzekłbyś – złe!
Częstszym jednak wynikiem walki z niewidzialnym przeciwnikiem, był swego
rodzaju kompromis: zasadnicza linia włosów pozostawała niezmieniona –
tylko te najbardziej zewnętrzne powiewały leciutko, milczące już teraz i
powolne.
Ale o ile sprzeciwiały się dzielnie podmuchom wiatru, o tyle sprzyjały
wodzie. Widać też było, że woda jest im potrzebna. Tak jak wszystkim
stworzeniom... do życia. Jak jednak różnie ją wchłaniały! Kropelki wody,
które spadły z deszczu, stawały się za ich przyczyną srebrzyste, stawały
się najbardziej właściwą biżuterią. To trwało zaledwie kilka chwil, taki
był szczęśliwy los pierwszych kropel; te co spadły po nich, wszystko
tracąc na znaczeniu swojej obecności, zagłębiały się niżej i niżej
osiągając na pocieszenie białą skórę. Znowu nie jestem wcale taki pewny,
czy na zewnątrz pozostawały stale te same krople?! Nie, być może spadłe
niedawno zaświecą chwilę, nie więcej i ustąpią miejsca następnym, że po
prostu ruch ten jest cyrkulacją, być może... ale bądźcie pewni, włosy
zawsze w każdej chwili umiały zadbać o to, by kropelki wody swoją
srebrną mową sławiły ich wiadome, piękne istnienie. W ogóle dziwna była
ta ich troska o siebie; świeciły konkurencyjnie, jakby prześcigały się,
który ładniej zalśni, wszystkie równej długości, a więc o równych
szansach – jak na zawodach sportowych. Walczyły o swój wygląd w kierunku
nie tylko na jasność i blask, ale i na maksymalne podobieństwo z kolorem
starego, dobrego złota...
Andrzej B.Czulda
Łódź 1980
WSPOMNIENIA Z DALEKA...
Jest głęboka letnia noc, za oknem osiada duszny
lipcowy mrok, gdy oddaję się wspomnieniom. Widocznie atmosfera nocy,
która snuje się wokół mnie i elektroniczna spokojna muzyka, nastraja
mnie lirycznie. Dębno... Tutaj należy jednak, dodać szybko przymiotnik:
lubuskie, gdyż miejscowości o nazwie Dębno jest więcej.
A więc Dębno Lubuskie: „Małe, senne miasteczko
gdzieś na Pojezierzu Myśliborskim, nieopodal Gorzowa Wielkopolskiego.
Jego dawna historia ginie gdzieś w pomroce dziejów, w zagubionych przez
zawieruchy dokumentach”. Tak zaczyna się streszczenie filmu, który
realizowałem o tym przemiłym miasteczku w 1984 roku „Dębno Lubuskie w
czterdziestoleciu PRL”. I o ile się nie mylę, był to pierwszy film o tym
miasteczku. Gdybym wtedy wiedział tyle, co wiem dziś o Dębnie ? No
cóż... gdyby!? Muszę przyznać, że aktualnie jestem nieźle zorientowany w
dniu dzisiejszym Dębna, a to za sprawą wspaniałego „Merkuriusza
Dębnowskiego”, który co miesiąc regularnie dociera do mnie, do
dalekiej Łodzi. Czytam go zawsze z zainteresowaniem, starając się
jednocześnie w trakcie jego lektury, przywołać w pamięci miejsca w nim
opisywane. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że zapewne Dębno zmieniło
się w ostatnich czasach bardzo, jak większość zresztą miast w kraju.
Ostatnio otrzymałem, wspaniały prezent, a mianowicie album „Neudamm –
Dębno przeszłość i teraźniejszość”. Prawdziwa kopalnia wiedzy. O
ironio losu! Dopiero w 18 lat po zrobieniu tamtego filmu zobaczyłem i
przeczytałem, jak bardzo bogatą historię ma, to małe jednak miasteczko.
Muszę tu uczciwie przyznać, że jestem zachwycony, chociaż zachwycić mnie
ciężko, gdyż znam historię większości miast w Polsce i nie tylko. Mój
filmowy szlak jest bowiem długi i bogaty.
A jednak, do tego „małego, sennego miasteczka gdzieś na Pojezierzu
Myśliborskim...’, wspomnienia wracają często. I gdy spotykam
członków swojej dawnej ekipy filmowej, która ze mną realizowała ten
film, i gdy rozmowa zbacza na filmowe anegdoty i wspominki, zawsze
gdzieś przewinie się sympatyczne wspomnienie Dębna, a szczególnie
przyjaciół, których tam poznaliśmy. Nie umiem odpowiedzieć dlaczego
właśnie to miasteczko tak szczególnie zapadło nam we wspomnienia, a nie
inne z setek, a może i dziesiątków setek, do których zawiodły nas
filmowe szlaki. Ale coś w tym jest, że właśnie to, a nie inne utkwiło
nam tak szczególnie w duszy.
Ostatnio, gdy spotkałem się ze swoim przyjacielem Pawłem Hertlem
( w 1984 roku, był kierownikiem produkcji filmu ), akurat był po
urlopie, który spędzał gdzieś tam w Bieszczadach. Nie byłoby może w tym
nic godnego opisywania, gdyby nie przypadek, który mi opowiedział. Otóż,
gdzieś tam na nocnym biwaku na bieszczadzkich połoninach, gdy dużą grupą
siedzieli przy ognisku snując „nocne Polaków rozmowy”, dowiedział się od
spotkanego przypadkowo młodego człowieka, że pochodzi on właśnie z
Dębna. Co za spotkanie ! W drugim krańcu kraju, gdzieś tam na bezludziu,
spotkało się dwóch ludzi: jeden z Łodzi, drugi z Dębna – i nie mogło być
inaczej, resztę nocy przegadali razem. O czym ? To chyba jasne!
I gdy tak wspominam tę jego opowieść, to przed oczyma staje mi obraz,
jak po raz pierwszy przyjechałem z operatorem Bogdanem Plewczyńskim
do nieznanego Dębna, po całonocnej podróży pociągiem, gdzieś tam przez
Szczecinek (a czemu nie przez Gorzów, nie wiem). Przez ostatnie godziny
podróży dychawiczną kolejką, marzyło nam się tylko jedno, aby zaraz na
dworcu w bufecie napić się herbaty. Jaka szkoda, że nie mogę tu pokazać
naszych min, gdy zobaczyliśmy wtedy dębnowski dworzec – byłoby co
oglądać! Od śmierci z pragnienia, uratowało nas wtedy, bardzo serdeczne
powitanie przez, ówczesnego zastępcę naczelnika Stanisława Gontarka,
na którego zaproszenie przyjechaliśmy. Gościnność to chyba szczególna
cecha Dębna. Ani ja, ani Paweł, ani Bogdan nigdy nie zapomnimy tej
gościnności i wielu godzin przegadanych w Bibliotece Publicznej.
Uczestniczył w nich też przesympatyczny śp. Bolesław Prengiel,
wtedy przewodniczący TMD. Do dziś pamiętam zapach książek i piękne
gdańskie meble. Niestety, wiele nazwisk zatarło się w pamięci, chociaż
pozostały twarze. To niestety, przywilej przemijającego czasu... A
jednak miło, gdy dawny „znajomy” - naczelnik miasta Ryszard Święcicki,
dalej zarządza miastem, dziś w nowej rzeczywistości, jako burmistrz. I
gdy, znajduję Jego zdjęcie w czerwcowym numerze „Merkuriusza”,
widzę, że trochę po latach, posiwiała mu broda. Nie szkodzi Panie
Burmistrzu ! Mnie też!
Sporo tych wspomnień... bo i sporo przyjaciół. Pamiętamy też doskonale,
jak przywiózł z Łodzi naszą ekipę i potem cały czas obwoził po Dębnie,
swoim autokarem Leszek Skrobisz, człowiek wielkiej grzeczności i
kultury. Bardzo się z Leszkiem zżyliśmy. Cała nasza ekipa filmowa,
została wtedy zaproszona na poprawiny wesela, jego młodszego brata.
Pamiętam, jak nasz technik dźwięku Bogusław Kołodziej, wynalazł
gdzieś na sali pianino i zaczął przygrywać do tańca. Tak się to obecnym
spodobało, że czym prędzej wyłączyli magnetofon i bawili się już dalej
przy dźwiękach pianina.
Przypomniało mi się kolejne, bardzo zabawne zdarzenie, związane z
okresem realizacji filmu. Mieliśmy któregoś dnia, realizować zdjęcia w
Domu Dziennego Pobytu z przebywającymi pensjonariuszami. Była tam wtedy,
starsza pani, która koniecznie chciała wystąpić w filmie, a najlepiej
kilkakrotnie. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że przy
każdej nadarzającej się okazji, strasznie mnie o te „role” nagabywała.
Nie wiedziałem, jak się mam od tej sympatycznej mimo wszystko pani
uwolnić. Jest oczywiście na filmie w całej okazałości, gdy dzierga
serwetki w świetlicy. Ale ona chciała wystąpić kilkakrotnie w różnych
scenach, przybierając tylko coraz to inne peruki. Na to niestety, nie
mogłem się zgodzić. W końcu jednak, nakręconą sceną poczuła się
usatysfakcjonowana. Gdy pewnego dnia odpoczywaliśmy na swoich kwaterach,
a mieszkaliśmy nad jeziorem w domkach OSiR-u, ktoś z ekipy przybiegł
mnie uprzedzić, że przesympatyczna pani zmierza prosto do nas. Bojąc
się, że znów zechce mnie prosić o „rolę”, nie czekałem na nią, tylko
czym prędzej, czmychnąłem wraz z operatorem Bogdanem Plewczyńskim,
przez okno z drugiej strony domku. I wyobraźcie sobie, jak czułem się
bardzo zawstydzony, gdy okazało się później, że przyniosła mi w
prezencie za swoją rolę w świetlicy, dwie pary własnoręcznie zrobionych
na drutach skarpet. A ja zwiałem przed nią dureń, przez okno!
Wiele mamy takich wspomnień, wiele miejsc. Restaurację „Lubuską”, gdzie
stołowała się ( i nie tylko ), cała nasza ekipa i obsługujące nas tam
sympatyczne dziewczyny. Zaciszny hotelik przy komendzie policji w której
po zdjęciach codziennie zamykaliśmy w jednej z cel, nasz drogocenny
sprzęt filmowy, Dom Kultury, gdzie zorganizowaliśmy na potrzeby filmu
dyskotekę. Ośrodek Sportu i Rekreacji, gdzie mieszkaliśmy, a w wolnych
chwilach pływaliśmy na rowerach wodnych po jeziorze. Dożynki wojewódzkie
na stadionie, gdy zapalił się nam akumulator do kamery dymiąc strasznie,
dzięki czemu brak na filmie momentu uroczystego wręczania chleba
wojewodzie.
I nieraz oglądając z Pawłem czy Bogdanem film o Dębnie, zastanawialiśmy
się jak potoczyły się losy ludzi, którzy w nim wystąpili. Dzieci z
przedszkola, młodzieży z Domu Dziecka czy wspaniałej wokalistki z
zespołu ludowego, który nakręciliśmy w parku, a który wmontowałem w
dożynkowe uroczystości. Kobiet i dziewczyn sfilmowanych w istniejących
wtedy dębnowskich fabrykach, w bibliotece czy też młodej pary, której
ślub utrwaliliśmy na filmowej taśmie ? Naszych współpracowników przy
realizacji filmu, którzy byli mieszkańcami Dębna; Henia
Kuśmierkowskiego, który dzielnie pomagał rozstawiać oświetlenie
naszemu mistrzowi oświetlenia, czy też Irenki Wilczyńskiej, z
zapałem „klapsującej” każde kręcone ujęcie ?
To musiałoby być arcyciekawe !
Mam też jedno szczególnie drogie mi wspomnienie z Dębna. Wspomnienie
szczególne dlatego, że jest jak gdyby docenieniem trudu, który wszyscy
włożyliśmy w powstanie tego historycznego już dziś filmu. Było to na
uroczystej premierze, która o ile mnie pamięć nie myli, odbyła się w
styczniu lub lutym 1985 roku. Przyjechałem wtedy z Łodzi zaproszony
przez władze Dębna. Ale nie o samej premierze chciałem pisać. Pamiętam
to jak dziś, że po uroczystości podeszła do mnie pani, aby podziękować
za film o jej mieście. Powiedziała mi wtedy między innymi: „Bardzo
dziękuję, że tak pięknie pokazał pan moje miasteczko, i że spełnił pan
moje marzenie. Mieszkam tutaj od urodzenia, ale nigdy nie widziałam
Dębna z góry, z lotu ptaka”.
Czyż nie było to najpiękniejsze podziękowanie ?
A jednak, gdy tylko nadarzała się taka okazja, wracaliśmy do Dębna.
Ponownie wróciłem tam z jeszcze większą ekipą filmową, a ze mną
kierownik produkcji Paweł i operator Bogdan, już w roku następnym.
Realizowaliśmy wtedy duży dwuczęściowy film „Sport gorzowski” dla
władz Gorzowa, a w nim dużą sekwencję biegu maratońskiego 1985.
Przyjechałem też ponownie z Pawłem Hertlem w kolejnym roku, na
cztery krótkie dni urlopu, który spędziliśmy w tym samym domku OSiR-u.
To były wspaniałe cztery dni. Zaskoczył nas wtedy ówczesny dyrektor
ośrodka Wincenty Berliński, który za nic nie chciał
przyjąć od nas zapłaty za pobyt, twierdząc, że byliśmy jego gośćmi.
Wróciłem na trzy dni pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy realizowałem
duży film historyczny dla TVP i zdjęcia kręciliśmy na rozlewiskach
Słońska. Namówiłem kierownika produkcji, abyśmy zamieszkali w domkach
OSiR-u. Nie afiszowałem się wtedy, że jestem w Dębnie i dlatego nie
wiem, jak o moim pobycie dowiedział się vice naczelnik Stanisław
Gontarek, który zaprosił mnie na świetną kawę i przemiłą, długą
przyjacielską rozmowę.
Myślę, że głównie właśnie poznani przyjaciele, tworzą nieprzemijającą
atmosferę danego miejsca. I wracając w te miejsca, wraca się głównie do
nich.
Osiemnaście lat, to jednak szmat czasu. Pozostały wspomnienia,
przyjaciele i pożółkłe fotosy filmowe, które wtedy robił bardzo młody
człowiek Krzysztof Czarnacki, a także filmowa taśma z filmem o
Dębnie w wytwórnianym archiwum. Także ten film na kasecie VHS, którą od
czasu do czasu z Pawłem wrzucamy w magnetowid, aby chociaż przez
czterdzieści minut poczuć się jakbyśmy znów byli w Dębnie. Wierzymy, że
będzie nam dane jeszcze kiedyś przejść się po dębnowskich uliczkach,
spotkać przyjaciół, napić się piwa w „Lubuskiej”. Może...
Bardzo chcielibyśmy tu choć na moment wrócić. Najlepiej znów z
kamerą....
Andrzej B. Czulda
Łódź – lipiec 2002
ARRIFLEX II C 35
Nawet
nie przypuszczałem ile ciepłych wspomnień wiąże się z tą kamerą,
która stała się pewnego rodzaju ikoną dla filmowców, w każdym
razie tych starszej generacji. Gdy w 1979 roku zaczynałem swoją
zawodową przygodę z filmem była ona podstawowym sprzętem we
wszystkich polskich wytwórniach filmowych. Był to ten sprzęt, o który
zawsze dbano z największą troskliwością.
Nim poszedłem w kierunku reżyserii filmowej był w moim życiorysie krótki
epizod asystenta operatora, o czym nigdy jakoś do tej pory nie wspominałem.
Ale właśnie wtedy nabyłem trudną do przecenienia znajomość kamer i
umiejętność posługiwania się nimi. Prawdę mówiąc nie miałem
zbyt wielu okazji by osobiście się nią posługiwać, gdyż dość
szybko zamieniłem przysłowiowy stołek asystenta operatora na
asystenta reżysera, potem II reżysera i w końcu reżysera. Ale chyba
moja jakaś tam ograniczona umiejętność posługiwania się tą piękną
kamerą była doceniana, bo nadszedł czas, gdy byłem zmuszony stanąć
z właściwego jej końca, to znaczy z tyłu i odegrać rolę operatora.
Była to końcówka lat osiemdziesiątych. Jako II reżyser pracowałem
przy filmie Leszka Skrzydły „Między złotym a srebrnym
wiekiem”, do którego zdjęcia realizował znany i ceniony
operator Janusz Czecz. Zdarzyło się wtedy, że na dzień przed
wyjazdem na dwa dni zdjęciowe, Janusz rozchorował się na tyle poważnie,
że nie było mowy o jego udziale. Nie mógł tych zdjęć zrobić też
jego asystent Józef Sikora, który robił już samodzielnie zdjęcia do
wielu filmów. W tym akurat pechowym momencie wyjechał i nie było jak
go ściągnąć. W każdym razie zdarzyło się tak, że ani w całej
wytwórni nie można było znaleźć zastępstwa, ani z przyczyn
organizacyjnych przełożyć wyjazdu na te zdjęcia. I wtedy Janusz
Czecz podjął decyzję, że te zdjęcia zrobię ja i biorąc za mnie pełną
odpowiedzialność przekonał do tego pomysłu reżysera Leszka Skrzydło,
który nie do końca był przekonany aż do tak dużych moich umiejętności.
Ale innego wyjścia nie było.
Pojechaliśmy kilkuosobową ekipą do Warszawy. Pierwsze zdjęcia mieliśmy
w którymś z muzeów, gdzie musiałem sfilmować wielkie XVI-wieczne,
pięknie zdobione mapy, które wymagały oświetlenia tak, by wszystko
było równomierne i czytelne. Potem mieliśmy zdjęcia plenerowe na
Starym Mieście oraz terenie Zamku Królewskiego. Przyznaję, że wtedy
nie denerwowałem się absolutnie zaaferowany pracą, ale za to umierałem
ze strachu w kilka dni później, gdy wywołane i skopiowane materiały
mieliśmy z całą ekipą oglądać na sali projekcyjnej. Jednak w miarę
przeglądania nakręconych materiałów mój oddech wracał do normy,
puls się stabilizował, a pełną satysfakcję poczułem, gdy sam
Janusz Czecz złożył mi gratulacje. Dołączył do nich także i
Leszek Skrzydło. Niebawem nadszedł czas kamer elektronicznych, ale
sentyment do Arri IIC 35 pozostał już na zawsze. Jeszcze dziś po
wielu, wielu latach bardzo dobrze pamiętam jej charakterystyczny
terkot.
Andrzej B. Czulda - 2011
ARRIFLEX
16 BL
Do
tej kamery zawsze mój sentyment był największy. Wydawała mi się
nadzwyczaj zgrabna w swojej smukłej sylwetce i wyjątkowo urokliwa. Była
kamerą, która w rękach mojego operatora bardzo ładnie sfilmowała mój
reżyserski debiut – film „Dębno w 45-leciu PRL” z
1984 roku. Przy drugim moim filmie, który opowiadał o dyscyplinach
sportowych ówczesnego województwa gorzowskiego, postanowiliśmy z
operatorem zabrać na zdjęcia dwie takie kamery. Ponieważ filmowane różnorodne
zawody sportowe wymagały dynamicznych ujęć z różnych miejsc
postanowiliśmy, że on jako operator będzie wykonywał wszystkie zdjęcia,
a ja będę filmował dodatkowo, gdy zajdzie taka potrzeba. W drugim
tygodniu zdjęć nadarzyła się taka okazja, gdy filmowaliśmy odbywające
się zawody żużlowe, w których gwiazdą był legendarny żużlowiec
Edward Jancarz. Wszystko poszło nam dobrze, mimo tego, że bezowocnie
czatowaliśmy na jakiś upadek żużlowców, co znacznie podniosłoby
dynamikę filmu. Jak to jednak w życiu przekornie bywa, nic takiego
podczas zdjęć się nie wydarzyło. Kraksa nastąpiła dopiero, gdy
opuszczaliśmy stadion. To się nazywa mieć przysłowiowego
pecha.
Nie wiedziałem wtedy, że największy pech dopiero przede mną i to
taki, który o mało nie spowodował u mnie zawału serca. Było to w
jakieś dwa tygodnie później, podczas Międzynarodowego Maratonu w Dębnie
Lubuskim. Od rozpoczęcia imprezy dzieliły nas już tylko kwadranse.
Kamery mieliśmy rozstawione: jedna kamera na wózku typu „Melex”,
która miała jeździć i filmować po trasie maratonu, druga na
statywie przy starcie i zarazem mecie. I nagle, gdy wszystko wydawało
się takie piękne, okazało się, że nie ma operatora, który zapadł
się pod ziemię. Wpadliśmy w lekką panikę, a kierownik produkcji
wskoczył w samochód, by go szukać w niewielkim w gruncie rzeczy
miasteczku. Pominę dyplomatycznie cały dramatyzm sytuacji i powiem
tyle tylko, że dość szybko wyjaśniło się, że operatora nie będzie,
gdyż zatruł się czymś na tyle poważnie, że pożytek z niego był
żaden. Stanęło na tym, że mieliśmy dwa wyjścia z tej potwornej
sytuacji – albo odwołamy zdjęcia tak ważnej imprezy, której w
żaden sposób nie da się dla nas powtórzyć w innym terminie, a za co
zleceniodawcy urwą nam po prostu głowy, albo zrobię te cholerne zdjęcia
sam. Sam z dwóch kamer? Ale czy miałem jakieś wyjście?
Do dzisiaj zupełnie nie rozumiem, jak mi się tego udało dokonać i to
bez żadnej fuszerki. To były piekielne godziny... kilka ujęć z
jednej kamery, szybko w samochód, który na pełnym gazie podwoził
mnie na trasę, gdzie na „Melexie” była druga kamera,
objazd fragmentu trasy i filmowanie zmagań biegaczy, znów samochód i
pierwsza kamera, samochód – kamera, kamera na „Melexie”
– samochód i tak w kółko, a jeszcze do tego trzeba było pamiętać
o ciągłym pomiarze światłomierzem zmieniającego się oświetlenia.
Jak tego wszystkiego dokonałem pozostaje dla mnie nieodgadnioną zagadką,
ale gdy skończyliśmy zdjęcia, byłem na wpół przytomny, a mokra
koszula lepiła mi się do pleców. Byłem głęboko przekonany, że jeżeli
nie wszystkie zdjęcia to w przeważającej części nie będą się do
niczego nadawały. I jakież było moje radosne zaskoczenie, gdy w dwa
tygodnie później zobaczyłem kopię roboczą z wywołanych materiałów
Maratonu Dębnowskiego, których - mówiąc nieskromnie - nie
powstydziłaby się większość operatorów.
Gdy w 1994 roku w dużej części likwidowano moją macierzystą Wytwórnię
Filmów Oświatowych, sprzedając pracownikom za niewielkie pieniądze
niepotrzebny sprzęt filmowy, chciałem kupić kamerę Arriflex 16 BL,
tylko po to, by postawić jako miłą pamiątkę u siebie na regale.
Niestety, życie zawsze niweluje nasze plany. Nie kupiłem, bo regał
okazał się za wysoki i by kamera się na nim zmieściła - musiałbym
wybić dziurę w suficie do sąsiada. Ale z sąsiadem kamerą za nic nie
chciałem się dzielić. Za to z sentymentu do tej zgrabnej niczym
modelka kamery, przez wiele lat nosiłem jej wizerunek jako logo na
swoich zawodowych wizytówkach. Chociaż tyle...
Andrzej B.
Czulda - 2011