- Bajka spod krematorium -
Narysował ją więzień Oświęcimia Henryk
Czulda dla syna Zbyszka, którego nie miał nadziei zobaczyć. Dziś
kręci o tym film jego drugi syn – pisze Monika Pawlak.
Książeczka nie większa niż szkolny zeszyt.
„Bajka o przygodach czarnego kurczątka”. Na nieco pożółkłych
tekturowych kartkach zachwycające kolorami rysunki. Obok – starannie
wykaligrafowane wierszyki. Precyzyjnie wyrysowane pięciolinie do
wesołych melodii – piosenek o stokrotkach i falach. Ta niepozorna
książeczka powstała w cieniu kominów Oświęcimia. I pozwoliła jej
twórcy, Henrykowi Czuldzie, przetrwać koszmar hitlerowskich obozów
zagłady.
Kochani moi! Jestem zdrów i pracuję w
swoim zawodzie. Zostałem przydzielony do pracy w Baubiuro-Bauleitung,
gdzie pracują inżynierowie i technicy różnych specjalności. Wraz z
nimi biorę udział w opracowywaniu planów technicznych obozu,
obiektów i dróg.*
- Pamiętam ojca jak przez mgłę, ot, jakieś
oderwane obrazy utrwalone w pamięci dziecka. Miałem ledwie sześć
lat, kiedy zmarł. Nagle, na zawał – wspomina Andrzej Czulda, młodszy
syn Henryka Czuldy, więźnia numer 159452, autora „Bajki o przygodach
czarnego kurczątka”. – Ta książeczka, rysowana dla mojego starszego
brata Zbyszka, i listy z obozu – to wszystko, co nam po ojcu
zostało.
Henryk Czulda, przedwojenny inżynier architekt, porucznik rezerwy 5.
Pułku Piechoty Legionów, urodził się w 1899 roku w Moskwie. Do
Warszawy przyjechał z mamą i siostrą jako 3-letni chłopiec, już po
śmierci ojca, ale później rodzina znów wyjechała do Moskwy, gdzie
Henryk zrobił maturę. We wrześniu 1918 roku wrócił do Warszawy i
zaczął studia na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej.
Studiował z przerwami, bo po rozbrojeniu Niemców i powstaniu państwa
polskiego wraz z całą młodzieżą akademicką wstąpił do wojska, w
którym służył do marca 1922 roku. Dyplom uzyskał w 1934 roku, a trzy
lata później ożenił się i zamieszkał w Łodzi, gdzie otrzymał pracę w
Zarządzie Miejskim jako okręgowy inspektor budowlany.
...Nie wiem czy wyjdę żywy z obozu
śmierci, nie wiem, czy Bóg pozwoli mi jeszcze zobaczyć Ciebie,
Mamusię Twoją i moich najbliższych, tak samo nie wiem czy ta
bajeczka dojdzie, kiedy do Twoich małych rączek, ale mimo to,
postanowiłem namalować Ci, Najdroższy mój, jasnowłosy Zbysiu te
obrazeczki...*
- Mama Gertruda nie pracowała, jak to się
przed wojną mówiła, była przy mężu. Mieszkali w kamienicy przy ul.
Anstadta – wspomina Andrzej, 57 lat, reżyser dokumentalista. W marcu
rozpoczyna zdjęcia do filmu o swoim ojcu i jego bajce oświęcimskiej
dla kanału Discovery Historia. – Pamiętam z opowieści mamy, że jak
Niemcy wkroczyli do Łodzi, rodzice dostali jedną noc na wyprowadzkę.
Choć mama mówiła, że Niemiec był przyzwoity. Znalazł im inne
mieszkanie, dał samochód.
Ojciec Zbyszka i Andrzeja był Niemcom potrzebny, doświadczony
architekt, miał uprawnienia budowlane. Tak było do lipca 1943 roku,
kiedy to niespodziewanie został aresztowany. Gestapo zabrało go z
Zarządu Miejskiego. Dlaczego? Prawdopodobnie było to konsekwencją
jakiejś wpadki w AK, z którą Henryk Czulda przez krótki czas był
związany.
Gertruda Czulda z niespełna rocznym Zbyszkiem i swoim bratem została
w kamienicy przy ul. Zarzewskiej. Jak sobie radziła bez pracy,
pieniędzy, męża? Tego Andrzej i Zbyszek nie wiedzą. Domyślają się
tylko, że brat mamy wziął na siebie obowiązki głowy rodziny. Do
października 1943 roku Henryk był trzymany w więzieniu śledczym przy
ul. Sterlinga w Łodzi. Stamtąd został przewieziony do Auschwitz.
Mój synuś malutki! Czy ja Was kiedy
zobaczę jeszcze? Czasami zdaje mi się, że już nigdy, wierzę jednak w
opatrzność…
Powiedz mu, że Tatuś namalowałby mu dużo obrazeczków, bo pracując w
biurze ma farby, ale przesłać trudno!*
- W obozie tata pozornie nie miał najgorzej, o
ile w przypadku obozu zagłady można tak w ogóle powiedzieć –
tłumaczy Andrzej Czulda. – Trafił do jednego z pierwszych komand na
terenie Oświęcimia, nazywało się Baubiuro-Bauleitung. To było takie
biuro projektów. Byli w nim technicy, inżynierowie, którzy zajmowali
się projektowaniem rozbudowy obozów i niemieckich fabryk.
Przydzieleni do Baubiuro-Bauleitung nie byli tak katowani jak inni
więźniowie. Pracowali z Niemcami, pod ich stałym dozorem, a więc nie
mogli być ani tak brudni, ani tak zaniedbani jak inni. Poza tym –
żadnych przywilejów. Głodowe racje żywnościowe, zimne baraki,
prymitywne prycze do spania. A wokół – zagłada. Kolejne transporty,
dymiące bez przerwy krematoryjne kominy. I rampa kolejowa, gdzie
dokonywano okrutnej selekcji: ci przeżyją, ci – do pieców. Jak
wytrwać w takich warunkach? Jak się nie poddać?
- Tata nie był ani pomysłodawcą, ani jedynym autorem tych bajek –
snuje opowieść młodszy syn więźnia numer 159452. – Takich więźniów
było ponad dwudziestu, zaufanych oczywiście, bo gdyby ta „zabawa”
ujrzała światło dzienne, natychmiast wszyscy by zginęli. Za mniejsze
przewinienia ludzie tracili w obozach życie.
„ ...Jak dorośniesz – zrozumiesz wiele!
Dziś jesteś jeszcze malutki, mimo to, posłuchaj dalej! Niemcy byli
bardzo źli i okrutni, tatuś Twój musiał malować te obrazeczki
ukradkiem, po kryjomu, jak złodziej, bo gdyby to Niemcy złapali,
tatusia Twego spotkałaby sroga kara! Dlatego właśnie, musisz mi
wybaczyć Synku mój, że rysunki moje są tak nieudolne, ale robione
były w pośpiechu, nerwowo i pod ciągłym strachem…*
W 1942 roku do Oświęcimia przyjechał transport
czeskich Żydów. Wszyscy trafili do komór gazowych, przy rampie
został cały ich dobytek. Wśród porozrzucanych tam rzeczy Eugeniusz
Nosal, więzień numer 693, znalazł książeczkę z bajkami. Dziś można
się tylko domyślać, że zapewne należała do dziecka przywiezionego w
transporcie. Nosal zabrał dyskretnie bajki i, narażając życie,
przekazał je zaufanym współwięźniom.
To był dla nich wzór. Stanisław Bęć, więzień numer 132201, ułożył
wierszyki, potem sporządził szablony rysunków a pozostali towarzysze
niedoli je kolorowali. Każdy z nich miał przed oczami własne dzieci.
Te pozostawione w domach i te, których nie mieli szansy nawet przez
chwilę zobaczyć, bo urodziły się już po ich aresztowaniu. Do dziś
zachowało się kilkanaście egzemplarzy bajek stworzonych w
Baubiuro-Bauleitung KL Auschwitz. Część znajduje się w zbiorach
muzeum oświęcimskiego, inne pozostają w rękach prywatnych.
...Małemu Zbysiowi powiedz, że w wolnych
chwilach od pracy maluję mu obrazeczki do bajki o kurczątkach, którą
to bajkę ułożył jeden ze znajomych, ale czy zdążę ją dokończyć, a
tem bardziej wysłać, mocno wątpię. Będę starał się uratować ją, o
ile sam wyjdę cało z tej opresji !!!*
Więźniowie z komanda Baubiuro-Bauleitung, ze
względu na charakter swojej pracy, mieli swobodny dostęp do farb,
kartonów i przyborów kreślarskich. Kolorowanie bajek wymagało jednak
maksimum koncentracji, oderwania się myślami od koszmaru obozu, a do
tego niesłychanej konspiracji. Wpadka groziła śmiercią.
Wykorzystywanie niemieckich materiałów do innych celów niż
wyznaczone przez Niemców było aktem sabotażu.
- Nasz tata stworzył rzecz wyjątkową. Nie kolorował szablonów
przygotowanych przez pana Bęcia. Sam zaprojektował i rozplanował
układ książeczki. Narysował wszystkie zwierzątka, kwiatki, strumyk,
pięciolinię – wyjaśnia Andrzej Czulda. – Miał talent, pamiętam, że w
domu rysował pocztówki. Ta praca pomogła mu przetrwać koszmar.
Trzymała tatę przy życiu. Ale tylko się tego wszystkiego domyślam,
bo nigdy o tym nie wspominał. Więcej wiem z jego listów, które się
zachowały wśród rodzinnych pamiątek.
„...Nastąpiła ewakuacja Oświęcimia –
poszliśmy w nieznane, na niewiadomy los! Odebrano nam cały
skromniutki „majątek” więźnia – bajeczka i fotografie z domu,
ocalały. Byłem Zbysiu w 6 obozach, traciłem wszystko, co zdołałem z
trudem zdobyć, sześciokrotnie. Bajeczkę dla Ciebie zawsze udało mi
się wyprosić, przemycić podstępem, często perswazją lub kawałkiem
chleba, ze swojej głodowej porcji.*
Ze wspomnień i listów, a także opowieści syna
Stanisława Bęcia, można dopisać ciąg dalszy bajkowej historii. Jedni
więźniowie pisali i malowali bajki, inni je kopiowali, składali, a
później oprawiali. Jeszcze inni przenosili je na budowy, gdzie
spotykali cywilnych robotników. Ci z kolei, narażając własne życie,
przemycali je na wolność i wysyłali pod wskazane adresy. W ten sam
sposób Henryk Czulda wysyłał listy do żony. Chciał wysłać swoją
bajkę, ale się nie udało. Dlaczego, to już wiadomo z kolejnego
obozowego listu:
...W tej chwili przyniesiono mi
oprawioną bajeczkę dla Zbysia, ale nie wiem czy poczta przyjmie to,
jako list polecony. Jeśli nie – trudno, dopóki będę mógł, będę to
miał przy sobie!
Dowiedziałem się w tej chwili, że poczta nie przyjmuje takich listów
jak bajeczka dla Zbysia, a więc nie mogę mu jej wysłać.*
- Tata był w Oświęcimiu rok, w październiku
1944 został przewieziony do Breslau-Lissa, a stamtąd piechotą
hitlerowcy pognali więźniów do Gross-Rosen – wylicza Andrzej Czulda.
– Po ewakuacji Gross-Rosen tata trafił do Buchenwaldu, a stamtąd do
obozu Dautmergen i na koniec do Dachu. W jaki sposób udało się
przemycić bajkę? Henryk Czulda robił wszystko, by ją ocalić. Nie
rozstawał się nawet na chwilę. Przymierał z głodu, jak wspomina w
liście do żony, ale oddawał ostatnią kromkę chleba, byle ukochany
syn dostał do rąk książeczkę.
Szła ze mną w nieznane, chroniłem ją,
jak skarb największy i wtedy nawet, gdy tatuś Twój umierał z głodu i
wyczerpania, wtedy kiedy już straciłem nadzieję, że Cię znów ujrzę
kiedykolwiek, miałem ją pod głową w worku uszytym z ręcznika i
prosiłem kolegów-współwięźniów, aby Ci ją doręczyli, gdyby mi nie
było sądzone, wytrzymać tej niesamowitej koszmarnej gehenny...*
Henryka Czuldę i innych więźniów oswobodziły w
kwietniu 1945 roku wojska amerykańskie. Do Łodzi dotarł pierwszym
transportem w sierpniu. Schorowany, wyczerpany, u kresu
wytrzymałości, ale żywy. W obozie stracił matkę. Ocalały natomiast
siostra i kuzynka. Odnalazł w Łodzi żonę i synka Zbycia, wtedy już
3-letniego, żyjących w wielkiej biedzie. Szybko zaczął organizować
swojej rodzinie nowe życie. Pracował w spółce budowlanej, wykładał
na jednorocznych kursach przysposobienia budowlanego, a później w
liceum budowlanym. Był także wykładowcą w Państwowej Wyższej Szkole
Sztuk Plastycznych w Łodzi, działał w Stowarzyszeniu Architektów
Rzeczypospolitej Polskiej.
- Tata nie wracał do czasów obozowych, nie opowiadał o tym. Jakby
chciał ten koszmar wymazać z pamięci – przypomina sobie Andrzej
Czulda. – Nawet list przewodni do książeczki napisał już w domu, na
naszej maszynie do pisania. Jest swoistym wyjaśnieniem tamtych lat,
łagodnym, pisanym dla dziecka. Jakby w ten sposób chciał rozliczyć
się z przeszłością.
...Bóg ulitował się jednak nad Twoim
tatusiem
Kochanie moje, nie chciał widać, aby mały Zbyś został sierotką bez
tatusia, bo choć ledwie żywy, doczekałem się nadejścia Wojsk
Amerykańskich dnia 30.IV.1945 roku i tylko dzięki temu, bajeczka
zrodzona w cieniu kominów krematoryjnych, trafiła do Twoich małych,
drogich rącząt.*
Henryk Czulda zmarł w 1957 roku. Historię
obozowych bajek Zbyszek i urodzony po wojnie Andrzej poznali dopiero
jako dorośli ludzie. Pojechali do Auschwitz. Odnaleźli barak i
pryczę, na której spał ojciec. Andrzej zbierał już wówczas materiały
do filmu. Tam przeczytali opracowanie w „Zeszytach Oświęcimskich” i
w ten sposób poznali dramat i bohaterstwo własnego ojca. Muzeum
podarowali kserokopie bajki oraz obozowych listów ojca. Oryginały
przechowują jak najcenniejsze skarby.
- Miałem trzy lata, kiedy tata wrócił z obozu, pamiętam tylko jakieś
mgliste obrazki – wspomina 66-letni dziś Zbigniew Czulda z Warszawy,
emerytowany inżynier budownictwa. – Mama opowiadała, że byłem
przerażonym maminsynkiem, który na widok obcych ludzi chowa się za
jej spódnicę. Ale kiedy tata wszedł do domu po powrocie z obozu,
natychmiast do niego podbiegłem. Nie pamiętam tej chwili, tyle lat
minęło…
Historia bajek też zatarła się w pamięci. Kiedy Zbyszek usłyszał o
nich po raz pierwszy? Kiedy je zobaczył? Ile miał wtedy lat?
- Naprawdę nie pamiętam – przyznaje. – Owszem, tata mi o nich
opowiadał. Jak je rysował, malował w ukryciu, oddawał ostatnią
kromkę chleba, by je dla mnie zachować. Ale żadnych drastycznych
szczegółów o obozowym życiu. Byłem dzieckiem, pewnie tata nie chciał
mnie straszyć. A może wiedział, że niewiele zrozumiem? Dopiero
podczas tej wizyty w Auschwitz to wszystko jakoś do mnie dotarło.
Ojca już nie było na świecie. Ja byłem dorosłym człowiekiem. Czułem
wzruszenie i przerażenie jednocześnie. Rozmawialiśmy później z
żyjącymi jeszcze świadkami tamtych wydarzeń, powoli docierała do
mnie prawda o tacie, jego determinacji i wielkiej miłości do małego
chłopca.
Ta książeczka to dziś dla niego skarb, bezcenny i wyjątkowy. Tak o
niej mówi: - Pochodzi z najsmutniejszego miejsca na świecie, ale ma
najpiękniejsze na świecie zakończenie. W końcu przecież trafiła do
rąk małego chłopca, dla którego została napisana, i ten chłopiec
nauczył się jej na pamięć.
_____________________________________________
m.pawlak@dziennik.lodz.pl
* Fragmenty listów obozowych Henryka Czuldy pisanych do żony
Gertrudy i syna Zbyszka |