- Północ minęła... zaczynamy! -
(Reportaż z
planu zdjęciowego filmu „NEKROPOLIS – TRÓJPRZYMIERZE CIENI”)
Nigdy w życiu
nie przychodziłem na cmentarz późnym wieczorem, a co dopiero o
drugiej w nocy. Ale właśnie o tej porze, w autentycznej, a nie
wykreowanej przez scenografów, scenerii cmentarnej miały się
rozpocząć zdjęcia do pierwszej „setki”, czyli kręconej „na żywo”
wypowiedzi narratora w filmie reżyserii Andrzeja Czuldy „Nekropolis
– Trójprzymierze Cieni”. Film miał opowiadać o dziejach oraz
historycznym i artystycznym znaczeniu jednej z najciekawszych i
najpiękniejszych nekropolii w Polsce. Wyjątkowego – także w skali
europejskiej – trójwyznaniowego Starego Cmentarza przy ul. Ogrodowej
w Łodzi.
Przygotowania do pierwszego ujęcia z udziałem odpowiednich filmowych
„służb” rozpoczęły się kilka godzin wcześniej. Andrzej zwolnił mnie
od asystowania przy tych zabiegach obligując jedynie do czuwania
przy telefonie i gotowości do zjawienia się przed kamerą na pierwsze
wezwanie. Jakoż godzinę po „godzinie duchów” moja komórka zapiukała,
załkała, zaćwierkała i usłyszałem: głos Czuldy: „Zwijaj się –
czekamy!”
Jechałem szybko przez uśpione miasto, uwolnione przez noc od
całodziennych (i codziennych) korków. Stary Cmentarz w niczym nie
przypominał teraz miejsca, na którym niedawno, ale w pełnym świetle
dnia spędziłem kilka godzin, aby dobrze poznać scenerię przyszłych
ujęć i lepiej poczuć niezwykłą atmosferę unikalnej nekropolii.
Teraz, idąc ciemnymi alejkami cmentarza, nie miałem oczywiście
„duszy na ramieniu” a jedynie tremę, chociaż po drodze na plan
pomyślałem (głupio – to prawda – ale jednak pomyślałem): „Czy
ONI akceptują fakt, że nie zjawiliśmy się tu, aby świętokradczo
przeszkadzać im w śnie wiecznym, ale by o NICH z największym
szacunkiem opowiedzieć?”
Z tą (przed sobą tylko
ujawnioną) nadzieją zjawiłem się przed obliczem reżysera. Nawet się
ucieszył, że po drodze na plan nie zabłądziłem po ciemku w jakiś
odległy zakątek. Operator – Jacek Siwecki – przyjrzał mi się
uważnie, jakby oceniając, czy przyodziałem się stosownie do
pełnienia roli narratora (miałem na sobie długi ciemnogranatowy –
prawie czarny – płaszcz), i nie widząc widać powodów do krytyki,
kiwnął z aprobatą głową. Równie życzliwie potraktował moje przybycie
kierownik produkcji Krzysztof Sułek. Po tym krótkim, acz
uważnym, przeglądzie stanąłem gdzie mi stanąć kazali, Andrzej
zasiadł na reżyserskim krzesełku przed monitorem wyświetlającym
obraz z kamery i... z należytym skupieniem zabraliśmy się do roboty.
Na początek powiem, że było ciemno wszędzie, głucho wszędzie, a w
dodatku nienajcieplej. Dopiero potem rozświetliły wszystko łuny
bijące od kolejno włączanych reflektorów, setki metrów kabli zaczęły
pełznąć po alejkach i między grobami niczym grube na palec węże, a
przez cmentarną bramę wolno, z namaszczeniem wjechał karawan
ciągnięty przez parę czarnych jak noc – bo jakżeby inaczej!? – koni.
Sztuczne dymy owinęły się wokół pomników i kaplic, drzewa zdawały
się drgać i unosić coraz wyżej w tej upiornej poświacie, liście
błyszczały i dygotały jak nigdy dotąd. A ja… Nie błyszczałem
wprawdzie, ale dygotałem również i to bez większych oporów…
Dlaczego? To proste. Był to
przecież, jak to się teraz często mówi o filmach: „obraz”, tyle że
z największą obsadą aktorską z jaką dotąd przyszło mi współpracować.
Jednakże ONI, czyli współobecni na planie, mieli dużo łatwiej ode
mnie. Nie musieli nic mówić (wszak powiedzieli już wszystko, co
zdążyli powiedzieć) i w ogóle nie mieli cienia tremy. Pewnie
dlatego, że sami byli już cieniami, a ich jedyną (o mały włos
napisałbym, że „życiową”!) rolą było to jakże w y m o w n e
milczenie i nieruchoma asysta. Mówić miałem tylko i wyłącznie ja, co
przyznaję onieśmielało mnie ze względu na wspomniane audytorium i
nakazywało bardzo liczyć się ze słowami.
Czasami jednak, zarówno tamtej nocy, jak i w ciągu kolejnych dni
zdjęciowych, zdarzało się, że wobec tego, co przyszło mi oglądać w
różnych częściach cmentarza, po prostu brakowało mi słów. A przecież
dobrze wiedziałem, co chcę powiedzieć. Przygotowany dla narratora
tekst był już dawno gotowy, a pisałem go z wielkim staraniem i
szacunkiem dla faktów. Nie wszystkie jednak na to zasługiwały.
Raczej na zdumienie i przerażenie wandalizmem, zdziczeniem hien
cmentarnych”, które połaszczyły się na parę złotych za kawałek złomu
wyrywając husarskie skrzydła rycerzowi stojącemu przy grobie
kapitana Pogonowskiego. Jako narrator nie kryłem w kolejnym ujęciu
swojego oburzenia tym co się stało, jednakże w konfrontacji z tym,
co zobaczyłem później w zabytkowej kaplicy Scheiblerów oraz w jej
krypcie grobowej okazało się, że wszystkie wcześniej zaplanowane
określenia pod adresem tych, którzy zdewastowali i zbezcześcili to
wnętrze wydały mi się zbyt łagodne.
NIESMAK I
WSTYD
Co innego
bowiem czytać cudze relacje o dokonanych przez wandali
zniszczeniach, a co innego oglądać skutki takiego barbarzyństwa na
własne oczy. Po tej konfrontacji przygotowane wcześniej słowa nie
pasowały do mojego zaskoczenia. Splądrowane, i zniszczone a tak
niegdyś piękne, wnętrze nie mogło już przecież budzić dawnego
szacunku i podziwu, a jedynie niesmak i wstyd… Najbardziej
doskwierała mi, i przygnębiała na długo, świadomość że większości
tych zniszczeń nie dokonano w jakimś powojennym szale, ale na
przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – dla zabawy, z
totalnej głupoty, lub z bestialskim rozmysłem i obojętnością dla
świętości każdego miejsca pochówku…
Ponieważ ochrona obiektu była kiepska, lub żadna, do środka
włamywali się z łatwością złodzieje i wandale. Z kaplicy i krypty
wynoszono płyty marmurowe i elementy żelazne. Skradziono kandelabry
z brązu, przepadła bogato oprawna Biblia. Czego nie dało się wynieść
– niszczono. Taki los spotkał pamiątkowe popiersia Karola i Anny
Scheiblerów oraz tablice epitafijne. Pastwiono się nad umieszczonymi
tu niegdyś pięknymi pomnikami. Obtłukiwano detale architektoniczne.
W głównym ołtarzu zniszczono marmurowy krucyfiks. Nie ma już Anioła
Pokoju, a w przepięknej Piecie Chrystusowi odłamano ramię, a Jego
Matce – dłoń i głowę…
Profanacja i dewastacja tego miejsca uczyniła z dawnej perły
architektury neogotyckiej niemalże ruinę. Jeszcze smutniejszym i
trudniejszym przeżyciem były zdjęcia w krypcie grobowej. Grasujące w
niej hieny cmentarne, rozbiły trumny i sprofanowały szczątki Karola
Scheiblera, dwóch jego wcześniej zmarłych synów, żony Anny, wnuka i
wnuczki oraz innych przedstawicieli rodu Scheiblerów.
Nie mówiłem więc wiele. Z trudem zdobyłem się tylko na wydobycie ze
ściśniętego gardła ubolewania, że nie ma tu już prochów wołających
do potomnych o pamięć, a tę żałosną pustkę wypełnić może jedynie
potępienie dokonanego tu barbarzyństwa...
*
*
*
Kolejne dni
zdjęciowe były niejako powtórzeniem mojej wcześniejszej wędrówki po
cmentarzu. Planowane z wielką starannością przez Andrzeja i Jacka
ujęcia miały pokazać zarówno wartość artystyczną, jak i historyczną,
wielu nagrobków i pomników, otworzyć wyobraźnię widza na przeszłość
i obecność w niej tych, którzy zasłużyli na to, aby za naszym
pośrednictwem znaleźć także godne miejsce w teraźniejszości i
przyszłości. Temu otwarciu wyobraźni służyć miały również
inscenizacje – mające formę podróży w czasie – podczas których
towarzyszyliśmy pogrzebowi fabrykanta i pochówkowi robotnika, a
nawet – za sprawą pomocy ze strony łódzkiej straży pożarnej – udało
nam się spojrzeć na Stary Cmentarz „z lotu ptaka”.
Kamerze, jej operatorowi i narratorowi pomógł w tym specjalny dźwig,
jeden z nielicznych w Polsce o sięgającej tak wysoko platformie. To
dzięki temu wywyższeniu wzniosłem się na nieosiągalne dotąd, w
żadnym „moim” filmie, „wyżyny interpretacyjne”. Uniesiony zostałem
bowiem na wysokość blisko 70 metrów i stojąc w specjalnym koszu,
niczym na głowie wielkiej „żyrafy”, patrząc bez lęku i zawrotów
głowy na Stary Cmentarz (przydał się wielomiesięczny trening sprzed
lat, czyli praca na rejach „Pogorii”), szykowałem się do
wypowiedzenia swojej kwestii.
Widok był zaiste urzekający. W dole, na całym obszarze
trójwyznaniowego cmentarza, płonęły tysiące ogników zapalonych z
okazji Święta Zmarłych, a tu – na górze – w wietrze wiejącym z
szybkością 8 m/sek drętwiały mi wargi i język nie ułatwiając
wypowiedzenia poruszającego przesłania Wacława Berenta o tych,
którzy przyjdą po nas i tych, którzy byli przed nami...
Skupiony, jak nigdy dotąd, powiedziałem w końcu to, co zamierzałem
powiedzieć. Najpierw raz – potem drugi i trzeci, aby kolejne duble
mogły zapewnić reżyserowi „komfort wyboru” najlepszej wersji. Smukły
dźwig wdzięcznie i z wyczuciem kołysał się na wietrze (osiągającym w
porywach siłę pięciu stopni w skali Beauforta) ale nasz pobyt „na
wysokościach’” dobiegał końca. Krótkofalówka z dołu potwierdziła, że
magnetofon usytuowany u stóp dźwigu zarejestrował mój tekst toteż
nie było powodu byśmy mieli się nadal wywyższać nad resztę ekipy.
Zresztą wkrótce reżyser sprowadził narratora niejako w sposób
podwójny na ziemię. Ledwie bowiem złapałem lądową równowagę
postanowił – na zakończenie, a raczej „na wszelki wypadek” –
nakręcić „dźwigową” kwestię także w parterze.
I tak oto w ostatnim ujęciu musiałem robić za zawalidrogę. Był
przecież 1 listopada –Dzień Wszystkich Świętych – toteż stojąc vis a
vis kamery na środku głównej alei Starego Cmentarza zmuszałem
łodzian, tak licznie odwiedzających tego dnia tę piękną nekropolię,
do omijania mnie szerokim łukiem. Ażeby było sprawiedliwie dodam, że
siebie też zmuszałem. Do udawania, że nikogo nie widzę, że nikt mnie
nie peszy i absolutnie nie mam pojęcia, co to za ludzie machają do
mnie oburącz na znak uznania i przyjaźni, domagając się podobnie
serdecznych gestów...
Dopiero teraz mogę im podziękować za te oznaki sympatii i otuchy
oraz wyjaśnić, że to nie żaden Alzheimer winien był mojej rzekomej
amnezji, bądź ostentacyjnej obojętności. Nie odcinałem się również
(pełen pychy z tytułu „pracy w filmie”) od dawnych znajomych. Cała
odpowiedzialność za moje cmentarne postępowanie spoczywa na
reżyserze, który kazał mi się zachowywać przed kamerą tak, jakbym
słyszał za plecami zalecenie Poety: „Pełno nas, a jakoby
nikogo nie było…”
*
*
*
Na
zakończenie, i w bardziej komfortowych warunkach, chciałbym
przypomnieć myśl, cenionego polskiego pisarza, Wacława Berenta,
którą z takim trudem udało mi się „rzucić na wiatr” z wysokości
strażackiego dźwigu: „Powiadają, że należy żyć dla tych, którzy
przyjdą po nas, ale nikt jeszcze nie pouczał, żeby żyć dla tych,
którzy byli przed nami.” Z pewnością miał rację Berent,
zwracając w ten sposób uwagę swoich czytelników na potrzebę pamięci
o tym skąd przyszliśmy, a nie tylko o tym dokąd idziemy. Potrzebę
tym większą, że jak ktoś – kiedyś – równie trafnie powiedział:
„CMENTARZE PEŁNE SĄ LUDZI, BEZ KTÓRYCH ŚWIAT NIE MÓGŁBY ISTNIEĆ.”
To prawda. I dlatego odwiedzając nekropolię przy ulicy Ogrodowej
warto się zastanowić, czy bez tych cieni, które zawarły na Starym
Cmentarzu tak szczególne trójprzymierze istniałaby Łódź? I
czy byłaby taka, jaką jest dzisiaj?
P.S. Obecnie
trwają prace nad montażem materiału filmowego i komentarza. Premiera
filmu przewidziana jest 9 marca br. w Muzeum Kinematografii w Łodzi.
Warto dodać, że w miarę pozyskania odpowiedniego wsparcia
finansowego (np. ze strony władz miejskich) film o Starym Cmentarzu
może zostać także udostępniony na płytach DVD, w kilku wersjach
językowych.
|