- Ryzyko artysty. Między parodią demiurga a dramatem PR -
Ten tekst łączy ze sobą kilka wątków: krótką charakterystykę
twórczości artysty, o którym już pisałam kilka lat temu w
przepięknym edytorsko, bogato ilustrowanym eseju na użytek
publiczności Galerii Miejskich w Łodzi[i],
scenariusze filmów, z których jeden został zrealizowany przez
Wytwórnię Filmów Oświatowych i Programów Edukacyjnych w Łodzi, w
reżyserii Andrzeja Czuldy[ii],
a drugi może nigdy nie powstanie, bo i sam artysta projektem był
zdziwiony, wreszcie refleksję o kondycji i statusie sztuki i jej
twórców we współczesnej kulturze - przesyconej, „zmąconej” i
aksjologicznie indyferentnej.
O Dariuszu Milińskim dziennikarze i krytycy piszą, używając słów
niezwyczajnych: „niesamowity, zbuntowany, charyzmatyczny artysta,;
malarz, poeta, aktor, inspirator, prowokator i pewnie filozof”.[iii]
Aliści sam Miliński, odpowiadając na pytanie: - „kim Ty jesteś?”,
wprowadza nas od razu w rzeczywistość „z innej bajki”:, - „To takie
podstawowe pytanie i dlatego mogę na nie odpowiedzieć bardzo prosto.
Jestem żołędziowo-kasztanowym ludkiem, mieszkającym sobie w dziupli,
wybudowanej własną energią, własną fantazją, sposobem. Dziupla jest
moim światem, moją przyjemnością. Moja rodzina wszystko - jest w tej
dziupli. Jestem sobie ludkiem takim, który coś tam sobie uprawia,
drapie w ziem i- często na płótnie, ale bez jakiegoś takiego apetytu
na powagę świata”.
Najkrótszy życiorys Dariusza Milińskiego można zawrzeć w kilku
zdaniach. Urodził się w 1957r. w Cieplicach. Jest z zawodu
artystą-plastykiem, bowiem w 1980r. zdobył uprawnienia Ministerstwa
Kultury i Sztuki. Uczestniczył w przeszło 40 wystawach
indywidualnych i zbiorowych m.in. w Polsce, Niemczech, Francji i
USA. Brał udział w kilkunastu happeningach artystycznych i
plenerach. Zdobył wiele nagród i wyróżnień. Aktywny współpracownik
teatru „Klinika Lalek” od 1997r., założyciel grupy artystycznej
„Pławna 9”. Niestrudzony animator kultury. Jego prace znajdują się w
zbiorach prywatnych i państwowych w kraju i zagranicą.
Ta standardowa notka biograficzna nie jest w stanie oddać
zawikłanych meandrów życia artysty i jego bujnej natury, nie pokaże
wielości kulturowych przestrzeni, które Miliński przemierzył w
swojej artystycznej wędrówce. Jego twórczość porównuje się do
malarstwa Hieronima Boscha i Petera Bruegla, Tadeusza Makowskiego i
Jerzego Dudy-Gracza. Niepotrzebnie - wszak Milińskiego porównywać
się z nikim nie da. W przeciwieństwie do twórców zakorzenionych w
określonym wariancie „czasoprzestrzeni”, był Dariusz Miliński
banitą, outsiderem, „gwiazdą” i szaleńcem w zależności od światów, w
których przebywał, włóczył się, wpadał na chwilę lub z uczuciem
sytości się w nich rozpierał. Był hiperrealistą, ludowym twórcą i
wysmakowanym warsztatowo artystą. Balansował między typami kultur,
czasami i artystycznymi konwencjami, poszukując swojej tożsamości w
hybrydycznym, często nieciągłym procesie tworzenia.
Jednak zawsze pozostaje Miliński mistrzem wizualnej metafory oraz
kreacji ikonosfery powołanej przez swoją niesamowitą wyobraźnię
spierającą się z codziennością nachalnej rzeczywistości. „Świat jest
po prostu stuknięty i od tego trzeba zacząć” - powiada malarz.
„Świat jest na mój rozum stuknięty. On mnie przeraża od obudzenia
się do zaśnięcia. Przeraża mnie przez kochane moje istoty, przez
dzieci, przez przyjaciół, przez mój ogród, przez przelatującego
ptaka. Ogarnia mnie strach i wtedy chciałbym przeżywać świat na swój
sposób”. Tym sposobem, jedyną możliwą wersją egzystencji jest dla
Milińskiego sztuka - być może jako idea mocno już zużyta, jako
pojęcie - oddana w pacht nauce „kontrolującej” autentyczność i
wartość artefaktów, ale jako element bytu - niczym „piękne żarcie”
pozwalająca przetrwać. „W różnych okresach życia, człowiek różnie
mówił o sztuce. Nawet - co tam sztuka!” - ironizuje malarz. „Ale
sztuka - to życie. Taka jest - jak ty jesteś. Kiedy patrzę na swoje
obrazy widzę, że moje życie jest takie samo. Ja nią żyję od
otworzenia powiek. Otwieram powieki i już się namawiam, nastraszam,
nagrzewam na to - jak przemówić, jak rozrysować, jak zagadać, jak
sprowokować. I to mi nie przechodzi, chociaż entuzjazm do pięknego
żarcia opadł we mnie, bo trochę grasowałem i coś pogubiłem. Ale
zachłanność na malowanie, na obrazowanie tkwi we mnie nadal”.
Przetransponować, unieruchomić, zawłaszczyć świat za pomocą obrazu,
dziesiątków obrazów. Stworzyć wizualną opowieść o metafizyce
ludzkiej emocjonalności, przemijaniu i nadziei - te pragnienia
ukształtowały formułę malarstwa Milińskiego. Przy tym sam artysta
nie daje sobie przywileju „uwodzenia” widzów. Choć współczesny
człowiek przywykł do mistyfikacji, która - jako tendencja - stała
się wręcz cechą jego natury, malarz otwarcie określa reguły tej
swoistej relacji z odbiorcą: „Obraz, to jest taka udawanka. To nie
jest nic takiego do poruszania światem. Ja się nie łudzę, że
obrazami wyprostuję, czy skrzywię świat, czy w nim coś zmienię. Nie.
To jest jakaś forma czegoś swojego, własnego. A jeśli ktoś się z nią
utożsamia, swoje przeżycia lokuje gdzieś blisko, to dla mnie jest
tylko przyjemność”.
Miliński nie ustanawia hierarchii między słowem, a obrazem i to
wcale nie dlatego, że pisze wiersze i scenariusze przedstawień
swojego teatru. Podług niego istotą sprawy jest imperatyw
dokonywania translacji mowy, widzenia i aktywnego działania na
teksty wizualne. Tak, jakby jedynie one były gwarantem istnienia, a
istnienie - gwarantem prawdy. Sztuka jest prawdziwa, jeśli generuje
obrazy będące translacją słów-kluczy, obrazy, w których można owe
słowa zobaczyć. Dla malarza są to: „żarcie, jedzonko, chleb, miłość,
natura”. Dlaczego akurat te? „Bo moja sztuka urodziła się z biedy. Z
niej urodziłem się ja, rodzaj kondycji mojej. Rodzaj takiego apetytu
na świat i niepodważalnego dekalogu - tyle, ile wezmę ze świata,
tyle samo muszę światu dać. I jedno, co mi wtedy przyświecało, to -
wyjść z tego marazmu. Czułem marazm, bo miłości, jakie sobie
wymyślałem nie spełniały się, bo byłem brzydki, wiecznie gdzieś w
kącie. Ja się na świat nie obraziłem, ale zacząłem kolejnymi
obrazami wygrażać mu, że jeszcze będzie czas, że ktoś mnie pokocha.
To mnie stworzyło właśnie - nędza. Byłem cały czas sam i coraz
bardziej sam i była praca. Coraz więcej malowałem. W tym moim
malarstwie wtedy było więcej histerii, więcej turpizmo-czegoś;
więcej zapożyczeń, bo więcej sugestii, więcej spostrzeżeń,
budowania. Bo mojego świata jeszcze nie było. Ja teraz mam formę
swojego świata. Ja to czuję - bo mój świat jest taki, a wtedy był
sraki. Wtedy był żaden”.
Odpowiedź Milińskiego otwiera perspektywę wręcz niespodziewaną dla
współczesnej kultury nawykłej do samooszukiwania się i narcyzmu
swoich depozytariuszy, którzy zły los traktują jak wstydliwą
przypadłość, złudzenie lub nic nieznaczący epizod. Malarz wskazuje
nie tyle na fakty konstytuujące jego twórczą osobowość, ile na motyw
jednolitości świata składającego się z fragmentów - zdarzeń,
zjawisk, ludzi. Jest w nim miejsce na dobro i zło, na piękno i
brzydotę, na mędrców i głupców, na klęskę i na wyniesienie. Świat
jest jeden, a ta pewność ma ogromne konsekwencje dla jego życiowego
i artystycznego credo. Zaiste fascynująca dla widzów jest dziwna
struktura powołanej przez artystę rzeczywistości. Przywykli do
posługiwania się opozycjami, do lawirowania pomiędzy jakościami
sytuującymi się na przeciwległych biegunach struktury, stają wobec
projektu realności bez przeciwieństw, w której zło-dobro,
piękno-brzydota, człowiek-nieczłowiek zostały scalone i obdarzone
ciepłem afirmacji życia do dna. „W człowieku jest tyle ciepła, tyle
przyjemności, jeżeli oczywiście pielęgnujesz tego człowieka.
Niektórzy z ludzi są śmieszni, ale tacy mi się zdarzyli w życiu. Nie
ma nic złego w tym, że ktoś dał łopatą przez łeb. Ktoś tam urywał
cudze jabłka, ale to fajnie urywał, fajnie kradł, fajnie dostał
łopatą”. To jest kwintesencja ładu świata, w którym niczyje prawa
nie są uszczuplone, ale i nikt nikomu nie zagraża. Świata
nieustającego żartu, czasami satyry filuternie mrugającej z
leciutkich, delikatnych, zamyślonych obrazów, prezentujących
kruchość bycia, nieoczekiwane grubiaństwo kontekstu lub filozoficzne
zamyślenie.
„Ja nie jestem malarzem obrazów, które by zachwycały”- twierdzi z
właściwą sobie przekorą artysta. „Lubię sobie gadać, śmiać się,
rechotać, dowcipkować. Interesują mnie nietuzinkowe persony, które
się fajnie czochrają, w wyjątkowy sposób ruszają swoimi łepetynami.
One muszą mieć jakieś zadziwienie w oczach, jakąś głębię. Jeśli
któraś głupkowato otwiera oczy, to obok jest coś, co mówi - zobacz,
jaka głupia sytuacja mi się przydarzyła. Ale suma tych dwóch figur
tworzy coś zabawnego”. Postacie z imaginarium Milińskiego przebywają
w otoczeniu szczególnych rzeczy - zwierząt, roślin i przedmiotów.
„Najważniejsze są ptaki - moja malarska wizytówka. Ptak ma kruchość
człowieka i potrafi latać, o czym człowiek zawsze marzył. Może,
dlatego lubię chudych ludzi - postacie z drewienek, które potrafią
wszystko przekazać gestem. Wyjątkowym ptakiem jest kura - człowiek
jest kurą, nosi pewien rodzaj kury w sobie; znosi złote jajka,
załatwia sprawy. Świnia ma w sobie coś głupiego, nie nauczy się jej
latać. Osiołek ze skruszoną miną nikogo nie kopnie, a koń to
klasyczna forma. Na niej zawsze można pojechać ze swoimi
brzydalami”. W taki sam sposób charakteryzuje Miliński drzewa
(brzoza jest jak kochanka) i ciała niebieskie - Księżyc i Słońce
(naprawdę są kartonowe i zawieszone na stelażu). Aliści w tym
przypadku toczy się wartko opowieść o symbolach, których znaczące i
znaczone ukazują jeszcze dodatkowe możliwości. „Księżyc to
samotność. Księżyc opowiada i przypomina obrazy. Jest magiczny i
kijem nieraz człowiek by go popchnął - idź już, bo mi strach i
zimno, wolę dzień. Ale Księżyc flirtuje ze mną, zaczepia. A Słońce
odgryzasz, jak komunię. Ma taką wystającą czuprynę i jest
wzruszające. Trzeba dystansu do tych symboli, ponieważ one potrafią
przeciągnąć człowieka na stronę naiwności”. Malarz konkluduje:
„Zresztą wszystko jest na niby. Pod spodem jest pudełko. Kompozycja
na zapałeczki wsadzona. Zbiór form. Ładna kompozycja plus odrobina
bajkoczarodzieja i nagle wszystko drży, wszystko pięknie żyje”.
Dokąd prowadzi ten trop zakodowany w języku narracji obrazów, w
symbolicznym universum świata Milińskiego wreszcie w barwnej
historii niepospolitego żywota artysty?
Prowadzi wprost do Święta Głupców, którego obchody zostały
zapoczątkowane w średniowieczu, jako zimowa ekstrawagancja
stanowiąca element świata odwróconego porządku czasu karnawału.
Prowadzi do widowisk wesołych wagabundów - goliardów, którzy
stworzyli rubaszną, groteskową parodię wspólnot religijnych,
obrzędów i praktyk kultowych, wykorzystujących maskę będącą oznaką
zmiany społecznej pozycji, a ubóstwo - jako fascynację i inspirację
twórczości, a następnie rozciągnęli to świętowanie na cały, okrągły
rok[iv].
Rozpatrywane na przestrzeni wieków święta głupców nie są nigdy
prostym przeniesieniem realiów w sferę burleski i pomimo nazwy nigdy
nie „sławiły” głupców i głupstwa. Nie ma tu miejsca, aby wdawać się
w opis genezy i wariantów tych świąt, jednak po pierwsze są one
związane z pewnymi elementami liturgii, a po drugie- eksponują i
dowartościowują tych, których kulturowy status jest najniższy:
słabych, bezbronnych, maluczkich, upośledzonych pod względem majątku
i pozycji społecznej, dzieci. Innymi słowy wszystkich, którzy mogą
stawać się obiektem kpin, których nieustannie upokarza codzienność,
dla których możliwość ekspresji, stanowi rekompensatę społecznej
dezawuacji. Ten motyw, ta zbiorowa inspiracja, będąca trwałą formułą
myślenia w naszej kulturze, jest fundamentem sztuki Dariusza
Milińskiego. Malarz z właściwą sobie bezkompromisowością wskazuje na
wstydliwie skrywany fakt triumfu głupca nad mędrcem; rozpościera
przed widzami pola nostalgii za przejrzystością i dookreśleniem
minionych czasów, za naturalnością pochylenia się nad potrzebującym
i prawem każdego człowieka do słabości. I zachowuje w ten sposób
naszą pokalaną moralność i etykę. Jego postacie łamią monotonię
współczesnej ikonosfery, cierpliwie znoszą szyderstwa, można im
współczuć i można nimi pomiatać, ale one - żonglując symbolami
charakterystycznymi dla ludycznych spektakli - snują bez końca
opowieść o prawdziwej wartości życia. Miliński jeszcze bardziej
zbliżył je do ludzi, wyprowadzając na ulicę potężne i dziwaczne
machinostwory i karły, wskazując tym samym i na niemoc malarza i
uporczywość koszmarów nękających człowieczą duszę od początku świata
i na chętkę wysłania ich „statkiem głupców”, żartobliwym korowodem
poza codzienną rzeczywistość.
Tej twórczości nie można zaszufladkować ani włożyć do przegródki z
przekonaniem, że się ją rozgryzło. Można najwyżej spróbować
„dotknąć” tajemnicy dziwnego Dariusza Milińskiego, która
przebłyskuje w jego niekończącym się opowiadaniu o świecie dobrych –
złych uczuć, chłodnego – ciepłego nieba, uczłowieczonych marionetek
i pięknych – brzydkich ludzi wpinających księżyce, słońca a czasami
serca. „Ja przez swój świat, przez swoją bajkę, przez swój wiersz,
zbliżam do siebie ludzi charakterystycznych. Pewien rodzaj ludzi,
którzy mają swój świat gdzieś bardzo głęboko. Ja go często ilustruję
demonstracyjnie i artystycznie. I wtedy jest to piękne, kiedy
nabierają się ludzie na mojego drewnianego ptaka, ciągną go za ogon
i chcą z tym moim ptakiem, moim światem poszybować. Bo mają do mnie
zaufanie. Bo wiedzą, że moje kolorowanki, wymyślanki, moje
kasztanowe światy, w których nikt nie walczy, są też ich. I oni
szybują”.
Obrazy Milińskiego to metafory ludzkiego losu. Ale każdy z nas może
wpiąć księżyc nad swoją głową.
Kiedy doszło do translacji opowieści o artyście na język filmu,
sprawa była prosta. Semantycznie najważniejszy był On - Jego poglądy
i oceny sytuacji, On w procesie tworzenia, przestrzeń Jego orbis
interior. W tle konteksty antropologicznej interpretacji - święta
głupców oraz inspirująco - „kompatybilne” teksty wizualne wielkich
malarzy przeszłości.
Początek - Święto Osła w inscenizacji grupy artystycznej „Pławna 9”.
Przenikające się obrazy. Tłum. Dwie postacie wprowadzają osła do
wnętrza przypominającego świątynię. Przykrywają go kapą. Osła
dosiada kobieta. Wyprowadzają go do oczekującego tłumu. Tam
niektórzy sypią mu ziarno, kłują w zad, wygrażają kijem. Ludzie
tańczą wokół, panuje ogólna radość. Kolejne sceny to Statek głupców
Hieronymusa Boscha, Królestwa głupców i raje Boscha i Bruegla.
(Zewnętrzna klamra filmu)
Obraz Bruegla przenika się z drogą w Pławnej. Kamera wjeżdża na
dziedziniec domu Milińskiego, rejestruje otoczenie. Przed dom
wychodzi malarz.
Miliński gra. Zza kadru pada pytanie: „Kim ty jesteś?”. Również zza
kadru odpowiedź Milińskiego. Kamera zostawia malarza. Zaczyna się
opowieść ilustrowana jego obrazami. (Miliński opowiada świetnie,
zatem do decyzji reżysera pozostawiam tok narracji. Chętnie opowiada
o swoim życiu, jak i o stosunku do świata, swoim rozumieniu symboli,
swojej twórczości i filozofii, w której „nie ma apetytu na powagę
świata”. Żadna rozmowa z Milińskim nie jest taka sama, bowiem on,
jak dadaiści i surrealiści kreuje się a`vista. Pytania, które ja mu
zadawałam określają jego aksjologię, ale również sensualną,
konkretną praxis życia –„Jaki jest świat, czy on przed nim ucieka?,
Czym jest sztuka?, O kim myśli, kiedy maluje, dla kogo tworzy?, Czy
jego obrazy są takie same jak jego życie?, Co jest ważniejsze, słowo
czy obraz?, Jakie są najważniejsze dla niego słowa, jakie obrazy?,
Dlaczego jego sztuka urodziła się z biedy?, (On mówi o „pięknych i
głupich ludziach”, którzy mu nie chcieli pomóc, o udowadnianiu, że
jest wiele wart, o początkach i turpistycznych wizualizacjach
świata, o Sz. Kobylińskim i programie w TV, który otworzył przed nim
drzwi do kariery); Kim jest człowiek?, Czym jest natura?, Mówi, że
człowiek jest pełen wrażliwości i ciepła, dlaczego go obnaża,
pokazuje jego brzydotę wewnętrzną i zewnętrzną?, Czy chce zachwycać
swoimi obrazami?, Wszystko, co jest ludzkie jest dobre, tak myśli?,
Czy jest coś, czego nie lubi w człowieku?, Czym jest szczęście?;
Bestiarium artysty - dlaczego nie przedstawia pewnych zwierząt?,
Uwielbienie dla ptaków, kot ma w sobie coś wściekłego, nie można się
do niego przytulić, dlaczego są to „postacie z drewienek”?, Jakie
znaczenie mają drzewa?, Czy świat jest teatrem?, Czy ważniejszy jest
chaos, czy porządek?, Dlaczego używając kolorów mówi „ściszonym
głosem”, monochromatyczną barwą?, Jaki ma stosunek do formy, a jaki
do treści?, Dlaczego pewne symbole powtarzają się w jego obrazach,
co dla niego znaczą - księżyc, słońce, krzyż, wiatrak, marionetka,
pielgrzym?, Czym są ramy obrazu?, Czy może jakoś podzielić swoją
twórczość?, Na ile ważny jest warsztat artysty?, Jakich artystów
uważa za znaczących dla siebie?, Czym są pieniądze?, Czy jest
próżny, czym jest dobre życie?, W czym jest podobny, a w czym
odmienny od innych artystów?, Dlaczego ludzie w zbliżony sposób
reagują na jego sztukę?, Czy nie boi się odkrywać przed innymi?,
Jaki ma stosunek do komercji?, Czy jeszcze coś go wzrusza?, Czy
wszystko da się przełożyć na obraz?, Czy nadal realizuje „marzenia o
bitej śmietanie”?, Czym jest fantazja?, Opowieść o filozofii
zielonej pietruszki?, Czy odpowiada mu rola trickstera, żyjącego
między światami?, Czy ma ochotę wynieść się z Pławnej?, Jeżeli
wszystko jest bujdą, to w czym tkwi prawda?, Czy wierzy w świat
irrealny?, Kiedy gra, na ile ważny jest jego teatr?, Co jest dla
niego największym komplementem?, Dlaczego w wieku 12 lat ukradł
perukę?
Obrazy Milińskiego pojawiają się jako cały tekst wizualny, albo
pewne ich fragmenty lub postacie wizualizują narrację. Co pewien
czas jest ona przerywana scenami z podwórza malarza, gdzie zespół
przygotowuje prezentację spektaklu, który będzie motywem przewodnim
filmu. W trakcie tych przygotowań kamera, co jakiś czas wraca do
Milińskiego malującego lub oprowadzającego po swym domicilium,
rejestrując przewijających się domowników i gości i przez
zmieniające się światło - upływ dnia. Narracja jest przerywana
fragmentami wcześniejszych spektakli, inscenizacjami, których
pierwowzorami są również motywy jego obrazów lub epizody z jego
życia. Jest ciemno. Kamera po raz ostatni pokazuje podwórze i Święto
Osła. Miliński kończy grać, słychać ostatnie takty. Podnosi głowę,
widzi dziedziniec, ludzi, księżyc. Sam z niedowierzaniem kręci
głową, wstaje. Jego słuchacze też, słychać śmiechy, gwar, coraz
większy. Zespół się pakuje - składa dekoracje do samochodu, gasi
dopalające się konstrukcje. Ludzie pokrzykują, rozmawiają, rusza
samochód z logo grupy. Wyjeżdża na drogę, gdzie za chwilę zmienia
się w wędrującą trupę goliardów, tych z karnawału głupców,
nieruchomieje na fragmencie obrazu Boscha.
W powyższym założeniu, przekaz odbywał się w jednym kierunku -
arbitralnie od artysty w stronę widza, przy czym jego formuła
zakładała swoiste „wdrukowanie” wykreowanej przez artystę wersji
jego tożsamości publiczności. Antropolog i reżyser ustanowili tylko
kontekst sensu oraz widowiska. Dlatego też scenariusz kolejny,
porządek miał odwrócić. W centrum znaleźć się miała sztuka, zatem
aby spróbować zrozumieć jej istotę, indywidualnej twórczości artysty
Dariusza M., zwróciłam się w stronę interpretacji
psychoanalitycznej, budowanej poprzez metafory, które pozwalają
wejść w głąb symbolicznych narracji. Repertuar symboli czasem
obsesyjnie obecnych w tym malarstwie (księżyc, woda, ptak, noc,
dziecko, wielobarwność) odsyła do „sierocego dzieciństwa”, matczynej
kobiecości, z pozytywną waloryzacją kobiety, przyrody, środka
(również poszukiwania metaforycznego środka świata - wewnętrznego,
własnego orbis interior), płodności. Wielki ptak o barwach tęczy, to
kapitalna metafora archetypu matki - natury. Krew, noc, kobiecość,
ptak, drzewo, natura łączą się przez tradycję romantyczną, myślenie
alchemiczne i analizę psychologiczną w strukturę archetypalną i
nawiązują do pradawnej tradycji religijnej[v].
To wszystko stanowi istotę wizualnych tekstów tworzonych przez DM.
Historia sztuki, jak i refleksja krytyczno - artystyczna, wychodząc
z przesłanek kartezjańskich, w zasadzie ograniczają pojęcie „prawdy
o twórczości” i jej poznanie do treści racjonalnych. Miliński jest
człowiekiem obdarzonym niesamowitą wyobraźnią, przy tym
niespecjalnie zainteresowanym akademicką wiedzą dotyczącą sztuki,
artystów i metod. Przyjęłam zatem jego perspektywę. Aby wniknąć w to
swoiste imaginarium, skorzystałm z wykładni Gilberta Duranda, podług
którego wyobraźnia jest najbardziej twórczą siłą, a symbol ma
ogromną wartość poznawczą; bez względu na wersje hermeneutyki
przywoływane przez badaczy „w nieodwracalnym rozdarciu między
ulotnością obrazu a długowiecznością znaczenia ustanawianego przez
symbol, zagłębia się całość ludzkiej kultury, jako ciągła mediacja
między Nadziejami ludzi a ich doczesnym losem[vi].
Dlatego scenariusz filmu o Milińskim, zatytułowany „Wielki ptak o
barwach tęczy” właśnie, nie rozbierał na czynniki pierwsze
warsztatowych umiejętności malarza, oceniał jego inicjatyw
społecznych i pochylał się nad „imperatywem teatralizacji
codzienności”. Credo filmu miało stanowić przekonanie, że świat
wyobrażeń jest źródłem wszelkiego myślenia, a myślenie symboliczne i
obrazowe jest pierwotne i podstawowe. Teksty wizualne są
translacjami figuratywnych struktur, a ich obrazowość potwierdza, że
świat wyobrażeń człowieka jest pierwszy i jest nieredukowalny do
uwarunkowań socjologicznych, historycznych, popędów libidinalnych,
ani gier lingwistycznych. Świat wyobrażeń jest dyskursem na poziomie
metajęzyka - mitu, sacrum, archetypu. Artysta posługując się
strukturami wyobrażonymi i symbolami, unaocznia swój świat, czasem
ukryty, marginalny, obrazoburczy, czasem dominujący i oficjalnie
uznany.
Nasza kultura, nieufna wobec symbolu i fantastyki oraz bardzo
racjonalna w swoich „wyjaśnieniach”, od czasu do czasu musi na
swojej drodze spotkać takiego Milińskiego. Jego projekty są
„odwróconym oglądem” rzeczy, zejściem w głąb, rozsunięciem kurtyny
racjonalnego umysłu. Film miał iść za nim, pokazując w perspektywie
emic- od wewnątrz, jego oczami i przez jego sposób myślenia -
wykreowane, a może jedynie prawdziwe, światy pięknej wyobraźni.
Czołówka filmu, przez kadr przepływają pisane różnymi czcionkami
napisy: trikster, strażnik światów, peregrynacje Dariusza
Milińskiego - nieostre, zamglone, w zmieniających się rozedrganych
kolorach, z jakiejś litery ścieka kropla krwi, z innej zrywają się
motyle do lotu, słychać łopot ptasiego? anielskiego? skrzydła.
Przed domem w Pławnej, może jeden z jego plenerów; ruch, artystyczny
nieład, gwar, sztalugi, rzeźby, sporo ludzi; wśród nich Miliński:
rozluźniony, uśmiechający się, ma być taki, jak chce, gada, coś
poprawia, pokrzykuje na dzieciaki. Zmierzch. Kadr rozcina na sekundę
obraz domu - z jego imaginarium: wielki, halowy, ryglowa konstrukcja
ścian. Powrót do rzeczywistości Pławnej, na drzewie wisi księżyc; z
domu wychodzi żona, niesie ogromny chleb, za nią pomocnicy z wielkim
garem barszczu, michą pierogów, masłem, wodą; podchodzą do stołu,
zaczynają ustawiać jedzenie na białym obrusie. M. patrzy, kadr znowu
rozcina obraz z imaginarium - dom, ciemność, pełgające w oknach
światła, droga, obok stoi rozczapierzone, martwe drzewo. Powrót na
twarz M. Ludzie się schodzą do stołu: Znalazłem stodołę, chałupę we
wsi Pławna. Dom przy remoncie mi się rozleciał tak, że musiałem
wybudować nowy. Budowa domu zawsze mi się kojarzyła, że to tylko
bogaci ludzie, badylarze, lekarze, prawnicy, że to tacy ludzie domy
budowali. No, ale jakoś Matka Boska pomogła, obrazy dosyć dobrze
szły. Troszeczkę zanurkowałem w taką prostytucję artystyczną,
malowałem kwiatki, bratki, pejzaże i jakieś duperele. Pobyłem w tym
świecie, pomogło mi to stworzyć jakąś bazę, jakiś dom. Później
otrzepałem tyłek z kurzu i po prostu zacząłem na nowo robić swoje
sensowne obrazy. I już od tego czasu, trzymam to wszystko za mordę.
Pogodziłem się z tym, że nie jestem malarzem współczesnym, że nie
jestem jakimś w kierunku Zachęty, bardziej w kierunku klimatu
domowego. Uważam, że moje obrazy są domowe, tak jak pierogi. (To z
offu.) Jedzą (kadr się zmniejsza, pod spodem pojawia się pismo M.,
tekst ”Moje obrazy są domowe, tak jak pierogi”), zapada zmrok. Twarz
M., słychać łopot skrzydeł, artysta odwraca głowę tam, skąd
dochodzi, widać na horyzoncie drzewo. Zmrok, zapalają się światła,
ludzie się rozchodzą, M. sięga po latarkę, jest duża, ma kształt
berła, idzie w kierunku drzewa, kiedy przekracza bramę, znowu
słychać szum - wodospadu, odwraca się; z tyłu ciemność i powiewająca
jak rozedrgana kurtyna materia- woda; przed nim widziany wcześniej
dom i pokryte zielenią drzewo, uchylone, skrzypiące drzwi, za nimi
łopot skrzydeł. Wchodzi do środka. W momencie przejścia latarka -
berło zamienia się w księżyc taki sam, jaki wisiał na drzewie na
jego podwórzu. M. spogląda na linki, do których podczepiony jest
księżyc, wiesza go na kołku wbitym w ścianę.
Korytarz długi, lekko rozświetlony mrok, drgające drobiny pyłu,
szereg drzwi. M. podchodzi do pierwszych, otwierają się przed nim.
Puste, ciemne wnętrze, drewniana podłoga, okno. Na tle ściany
pojawia się obraz - wnętrze domu jego dzieciństwa, jedzenie, stół,
dzieci - to on musi wykreować. Kamera na twarz M., widzi samego
siebie, jako chłopca. Kradnie matce prześcieradło, biegnie na
strych, maluje obraz, krzyk w domu, kradzież się wydała. M. ucieka
do lasu, wpada w gąszcz. Na drzewach maski - takie jak jego i
Stasysa, patrzy na ziemię, tam maski; słyszy szelest za krzakami,
widzi scenę ze spektaklu „Kwiat paproci”. Postaci układają na ziemi
prześcieradła i odchodzą, chłopiec kładzie się na nich i zasypia; M.
patrzy (z offu, jakby sobie przypominał): Ukradłem matce
prześcieradło (gorączkowo, szeptem). Naciągnąłem na ramę, a
pracownię zrobiłem sobie na strychu. I zobaczyłem, jakie to piękne-
przez złożenie pomarańczy, żółci i czerwieni na przykład. Ja nie
wiedziałem, że takie farby są, poza farbą podłogową orzechową i
brązową. Nie przypuszczałem, że są jeszcze inne kolory i farby. I
malowałem, coś tam na pewno się we mnie działo, jakaś iskra, jakaś
tam sytuacja, Ja tylko po prostu chciałem być kimś i jak namalowałem
jeden, drugi obrazek i ktoś się tym zachwycił, to zobaczyłem, że nie
jestem wcale taki zły. I tak się zaczęło, od podkradania farb bratu,
a matce i sąsiadom prześcieradeł (on to mówi nie do słuchaczy, do
siebie); obraz się rozmywa, zaciera, rozpływa, zostaje ciemne okno,
za nim cień kwiatu. M. przechodzi korytarzem do następnych drzwi,
które się przed nim uchylają. Pojawia się obraz, niech to będą
suszące się prześcieradła, otwarte drzwi domu, gwar głosów mówiących
po niemiecku. Obok rośnie drzewo. W drzwiach stoi kobieta z dzbanem
mleka, obok chłopiec podobny do małego Mila, niebo zmienia się w
różową łunę. Dzban wypada kobiecie z rąk, mleko rozlewa się w białą
kałużę. Krzyczą ludzie, biegną, niosą jakieś rzeczy, ktoś ciągnie
psa. Z napakowanego wozu zsuwają się prześcieradła i zostają
powalane na ziemi. Drzewo płonie, dogasa. Kadr z wielkimi płytami
nagrobnym z gotyckimi napisami, na tym mały kadr wypalonego drzewa.
M. patrzy, obraz się rozmywa, pozostaje puste okno na ścianie, za
nim czerwona łuna i cień skrzydła.
Idzie dalej korytarzem, w księżycowym świetle widać jego sylwetkę z
tyłu, głos z offu Jestem człowiekiem urodzonym i wychowanym na
poniemieckim cmentarzu przykościelnym. Ogródek kiedyś był
cmentarzem, leżały tam płyty, wciśnięte gdzieś w żywopłot- czarne,
marmurowe, piękne płyty z gotyckimi napisami. Później domokrążcy
workami je okrywali i wywozili gdzieś tam dalej, bo tam sobie z
drugiej strony wypisywali polskie literki. I świetnie rósł rabarbar-
pamiętam- wysoki, olbrzymi rabarbar. I tak nigdy się nie
zastanawiałem skąd jest taki nuklearny, taki zdrowy, wielki. A jak
się okazuje, to na niemieckich kościach. Po prostu autentycznie, ja
zjadłem jakiegoś Niemca, jakiegoś Rudolfa czy innego Hansa. Przez
kadr zaczyna przepływać gotycką czcionką pisana fraza - „Zjadłem
jakiegoś Niemca, jakiegoś Rudolfa, czy innego Hansa”.
M. podchodzi do kolejnych drzwi, otwierają się, za nimi obraz ludzi
przychodzących z dobytkiem, płaczących, pies, chłopiec, jedzenie,
białe prześcieradła na sznurze, drzewo się zazielenia, obok stoi
drabina, wchodzi na nią anioł ze spektaklu M. W środku kadru pojawia
się napis: „Drzewa rodzą się i umierają zmieniając tylko fryzurę
pejzażu. A ziemia? Obdarowuje i złych i dobrych ludzi chlebem.”
Anioł próbuje pokolorować swoje skrzydła, chłopiec puszcza latawca.
M. patrzy: Potem nadszedł czas osiedleńców. Przyszli na miejsce
opuszczone przez niemieckich mieszkańców, gdzieś zza Buga, gdzieś
stamtąd… Diabli wiedzą, może i ja mam kroplę niemieckiej krwi. Obraz
się rozmywa. Na oknie odkrojona kromka chleba.
Otwiera następne drzwi. Przekracza próg, za nim jego pracownia,
zmieniające się kształty sztalug, wnętrz, w których maluje,
dźwięków, które temu towarzyszą. Widzi siebie piszącego, również
gęsim piórem, mozolącego się nad drewnianą ramą - piłą, gwoździami.
W pewnym momencie kaleczy dłoń, ścieka stróżka krwi. Kamera na M.
obserwującego samego siebie; podnosi dłonie do góry, plamy po
czerwonej farbie, coraz bardziej rozjarzają się, wybuch jasności i
wszystko pogrąża się w mroku. Z ciemności wychodzi dziewczynka z
nieruchomym ptakiem - „Pieta z dzięciołem” mija DM., przenika przez
drzwi na wprost. Malarz idzie za nią; otwiera skrzypiące odrzwia,
wchodzi do zalanego światłem dużego pomieszczenia - świetlicy z
trzema oknami. Przy oknie z lewej strony siedzi ten sam ptak,
niesiony przez dziewczynkę. M. podchodzi. Za oknem dom ze spektaklu
„Sztuka rodzi się na strychu”. Tęczowe postaci - ptaki otwierają
kolejne obrazy na ścianach - sceny namalowane z przeszłości. Głos
Milińskiego: Dom daje nam wielką przyjemność. Ochrania nasze
śnienie, pozwala śnić w spokoju. Miejsce przeżywania tego snu, samo
z siebie przeradza się w nowy sen. Dlatego mieszkania przeszłości są
w nas nieprzemijalne. Mój dom to przechowalnia wspomnień, myśli i
snów. Otwiera się dach- chłopiec i księżyc. Dookoła tego kadru
pojawia się napis: ”Jeśli odważysz się tworzyć, odkryjesz nowe
formy, nowe symbole i wzory”. M. go czyta, powtarza za nim głos -
pojedynczy, potem nakładają się inne głosy. Miliński kończy – To
alchemia. Za kadrem słychać bulgotanie, pojawia się dym, zasnuwając
wszystko kolorami. M. odchodzi od okna lewego. Nad środkowym siedzą
dwa ptaki- tym razem pawie, za oknem słychać głosy, przez szybę
widać cień skrzydła. M. podchodzi, za oknem wszystkie postacie z
jego sztuk, obrazów. Facet z ogromnym brzuchem, naga para, wesołek
na rowerze, człowiek z domem na plecach, dziewczynka z dzięciołem,
staruszkowie, anioł z dziwnymi skrzydłami i grupa łowców słoneczka.
Grupa przebrana za ptaki kopie w ziemi drewnianymi łyżkami. Reszta
zbliża się do nich, przygląda, próbują kopać rękami, zaglądają w
wykopaną dziurę w ziemi, wrzucają tam różne rzeczy- białe
prześcieradła, sztalugi, farby, maski. Zbliżenie na siewcę gwiazd,
rzuca na ziemię lśniący pył, nagle jakby podmuch powietrza go
rozwiewa, znowu słychać łopot skrzydeł. Te wszystkie moje obrazy, to
są istoty, to są kukiełki, ludziki, przyjaciele moi. To są fajne,
ciepłe sytuacje, często wykrzywione, trochę nadrealne może, ale
coraz mniej. To jest taki bardzo przyjazny świat. Taki jak z rękawa,
jak z kapelusza. Ja tak dużo przeżyłem, że już nie zastanawiam się
nad tym, co maluję. Tak rękę sobie puszczam wolno i ona biegnie i
zasuwa i przystaje i wykręca się koślawo i nurkuje w oceanie barw, a
ja za nią. I coraz więcej ludzi poznaję, bo poznaję ich przez obraz.
Wszystko jest przez obraz. „Poznaję ich przez obraz, wszystko jest
przez obraz” - napisy różnymi czcionkami po sobie następują. M.
podchodzi do ostatniego okna, zasłoniętego jak ciężką kotarą
skrzydłami, reszty istoty, do której one należą nie widzimy. Rozsuwa
skrzydła, za nimi „Wieża Babel” w dół, M. nachyla się, jakby chciał
dostrzec coś na płótnie i wpada w obraz.
Spadanie - leci w dół, wiruje, widzi swoje obrazy, kamera
prześlizguje się po nich uważnie. Musi być to wrażenie lotu w głąb
czasu, siebie i jak najwięcej fragmentów jego dzieł, a na końcu
narasta jasność i zalewa wszystko.
Leży na trawie, jest dzień, pochyla się nad nim żona. Obok latarka i
miniaturowy księżyc. M. wstaje, odchodzą w stronę domu. Ciepłe
odgłosy lata. Szelest skrzydeł i wolno opada pióro w miejsce, na
którym przed chwilą leżał.
Pytanie, dlaczego taka wersja scenariusza nie przekonuje artysty,
dlaczego innymi słowy twórcy zamiast wskazywać na sztukę, wskazują
na samych siebie?[vii]
Wydaje się, iż odpowiedź na to pytanie najbardziej dosadnie
sformułował Pierre Bourdieu, a jest ona również swoistą diagnozą
współczesnej kultury. Twierdzi on, iż obserwujemy coraz silniejsze
przenikanie się świata sztuki i świata pieniądza. Ekonomia
zawłaszcza poszukiwania artystyczne, bo ingeruje w samo wnętrze pola
sztuki przez m.in. kontrolę instancji konsekrujących twórców, którzy
z kolei uwikłani w swoiste relacje z najważniejszymi kreatorami
opinii - mediami, akceptują sugestie i normy rynku[viii].
Zatem artyści, pragnąc zdobyć jakąś formę uznania i sympatii
publiczności a nie potrafiąc zapewnić jej sobie samą kreacją i jej
efektami, podejmują swoistą grę z mecenasami, niezindywidualizowaną
publicznością, trendami oraz sukcesami innych („bycie na topie”), co
w rezultacie doprowadza do postępującej komercjalizacji. Twórca chce
mieć bestseller, a nie dzieło sztuki. Stąd, jak twierdzi Bourdieu -
pole sztuki staje się siedliskiem artystów przeciętnych, ale
mających jeden walor- heteronomicznych. Nie mogąc odnieść sukcesów w
samej sztuce, działają na polach obcych, sąsiednich, wymagających
para-kreatywności: dobro wspólne, polityka, społeczeństwo,
rewitalizacja, edukacja. Strategia przechodzenia od autonomii do
heteronomii może być wyborem dramatycznym, tym bardziej, iż klisze
heteronomiczne stają się arbitralne, opresyjne, dając złudzenie
nowego modelu artystowskiej aktywności. Konsekrują media i reklama,
również opis i interpretacja badaczy zmierzają w tę stronę- o ile
bujniejsza jest osobowość transgresyjnego kreatora od dziwaka,
tkwiącego w polu sztuki jednoznacznie? Dlatego sami artyści bronią
się przed tą jednoznacznością, traktując to jako inwektywę. Demiurg
– kreator woli być PR-owskim aktorem popkulturowej sceny. Obecność w
polu sztuki w tej chwili nie gwarantuje autonomiczności artysty.
DM. wywiesił billboardy zachęcające do głosowania za Unią Europejską
– mówiły o tym wszystkie dzienniki TV, zbudował Cafe Galerie
Miliński z pokojami gościnnymi, wydał książkę - eufemistycznie
mówiąc niepokojącą[ix],
stanowiącą doskonałą egzemplifikację, iż materia języka znacznie
różni się od materii wizualnej, organizuje plenery, jest moderatorem
życia kulturalnego społeczności lokalnej, jeździ, wystawia, promuje.
I szkoda, że gdzieś pomiędzy, zza węgła spoziera nieśmiało wielka
idea sztuki.
[i]
Krystyna Piątkowska, Dariusza Milińskiego wpinanie księżyca,
wydawca Piotr Dopierała Galerie Miejskie Łódź, niedatowane.
[ii]
„Wpinanie księżyca”, scenariusz – Krystyna Piątkowska i Andrzej
Czulda, zdjęcia – Roman Piotrkowski, muzyka – Agim Dżeljilji,
produkcja – WFOiPE w Łodzi, TVP S.A., TV Polonia. Film otrzymał
nagrodę specjalną „Rzeczpospolitej” na VIII przeglądzie form
dokumentalnych Nurt 2002.
[iii]
W tej części tekstu przywołam obszerne fragmenty wspomnianego
już eseju.
[iv]
Zob. Jacques Heers, Święta głupców i karnawały, przeł. Grażyna
Majcher, Oficyna Wydawnicza Wolumen, Wydawnictwo Marabut,
Warszawa 1995, str.75 i nast.
[v]
Zob. Carl Gutav Jung, Archetypy i symbole. Pisma wybrane,
wybór, przekład I wstęp Jerzy Prokopiuk, Czytelnik, Warszawa
1981; oczywiście jest to pewien wybór, decyzja natury
metodologicznej, ograniczająca kwerendę po innych wersjach
psychoanalizy.
[vi]
Gilbert Jurand, Wyobraźnia symboliczna, przeł. Cezary Rowiński,
PWN, Warszawa 1986, szczeg.s.139.
[vii]
Film nie jest realizowany z powodu trudności finansowych;
pierwszy film powstał dzięki pomocy i zaangażowaniu artysty,
bowiem wszystkie dotacje łącznie nie pokrywały kosztów jego
produkcji.
[viii]
Pierze Bourdieu, Reguły sztuki, Geneza i struktura pola
literackiego, przeł. Andrzej Zawadzki, Universitas, Kraków 2001,
cz.I-III i Post Scriptum.
[ix]
Dariusz Miliński, Urodzony na cmentarzu. Seria limitowana,
Drukarnia Chroma, wyd. Miliński, 2006.
|