- Rozmowa z Andrzejem B. Czuldą -
Rozmowa z Andrzejem B. Czuldą, reżyserem i
scenarzystą filmu „Bajki z Krainy Pieców”
Pamięta pan bajki z dzieciństwa?
Ojciec przywiózł mojemu starszemu bratu książeczkę z bajkami
osobiście, kiedy wrócił z obozów, których przetrwał sześć. Od czasu
do czasu siadali razem i czytali.
Pamiętam urywki, bo kiedy ojciec zmarł, miałem siedem lat. Jak
sięgam pamięcią, bajka w domu zawsze była na półce – traktowana
niemal jak relikwia. Nikomu się jej nie pożyczało, bo gdyby zginęła,
nie dałoby się jej odtworzyć.
Niestety, nie miałem z ojcem okazji porozmawiać na ten temat, bo
byłem zbyt mały.
Jest pan reżyserem filmów dokumentalnych, ale
to pana pierwszy film związany z Auschwitz. Kiedy przyszła myśl,
żeby go nakręcić?
Jako filmowiec nigdy nie wpadłem na pomysł, żeby poświęcić film
bajkom z Auschwitz, chociaż temat cały czas leżał w zasięgu ręki na
półce. Dopiero przypadek sprawił, że zająłem się tym tematem. W 1998
r. wspomniałem o bajkach przywiezionych przez ojca, mojej koleżance
z pracy, która była redaktorem w wytwórni. Kiedy je przyniosłem,
bardzo ją wzruszyły. To ona pierwsza mi zasugerowała, żebym zajął
się tematem bajek filmowo. Zacząłem zastanawiać się nad filmem i
wtedy też pierwszy raz przyjechaliśmy do Muzeum z bratem. Było to
dla nas traumatyczne przeżycie, bo nieraz zastanawialiśmy się nad
tym, że być może tędy chodził mój ojciec, tu mógł upaść, tu zostać
pobity...
Później zaczęło się szukanie sponsorów. Przez dziesięć lat nie udało
się nam przekonać do realizacji filmu Telewizji Polskiej. Połowę
potrzebnego budżetu przyznał nam Polski Instytut Sztuki Filmowej,
który bardzo wysoko ocenił scenariusz. I gdy już wydawało się, że
projekt upadnie, w ostatnim momencie zainteresowała się nim
telewizja Discovery Historia TVN. Olbrzymią pomoc w produkcji od
samego początku zadeklarowało Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau,
poprzez udział rzeczowy. I tak udało się w końcu ruszyć z produkcją
filmu.
Najtrudniejsze zadanie podczas pracy?
Miałem jeden problem jako reżyser: wiedziałem, że główny aspekt
filmu musi być położony na stronę uczuciową, co będzie stanowiło
jego główną siłę, jednocześnie bardzo bałem się, żeby później mi nie
zarzucono, że zrobiłem laurkę dla ojca. Poprosiłem moją ekipę, z
którą pracuję od 25 lat, żeby mi mówili, kiedy przekraczam granicę
obiektywizmu. Byłem chcąc nie chcąc związany uczuciowo z tematem i
oni mnie pilnowali. Bardzo mi pomogli.
Myślę, że mi się chyba udało, bo widziałem ludzi wychodzących po
projekcjach bardzo wzruszonych, często nawet do łez. Ten film bardzo
silnie wpływa na strefę uczuciową widzów.
Tym filmem wywołaliśmy „bajki z najsmutniejszego miejsca na świecie”
z niepamięci. W 1998 r., kiedy byłem w Muzeum pierwszy raz,
spotkałem się z Jadwigą Kulaszą z muzealnego Archiwum, która od
pewnego czasu pracowała już nad bajkami wydanymi w obozie. Napisała
świetny artykuł do „Zeszytów Oświęcimskich”, za co jestem jej bardzo
wdzięczny. Te dwie rzeczy się zbiegły w czasie i spowodowały, że
zaczęło o nich być głośniej.
W filmie pojawiają się dwa fragmenty, kiedy
czytany jest fragment bajki, w tle pojawiają się obrazy-sceny z
życia obozowego więźniów ujęte w twórczości byłych więźniów. Skąd
taki pomysł?
Te bajki mają drugie dno: to bajki dla dzieci, ale można je odczytać
także jako opisujące życie w obozie. I w filmie trzeba było to życie
obozowe opisać. Znałem obrazy Kościelniaka i pomyślałem, że
najbardziej odpowiednią i wiarygodną ilustracją będą obrazy z życia
obozowego namalowane przez samych więźniów. Zdecydowałem się
wykorzystać jednak głównie obrazy Władysława Siwka.
Widziałam ten film kilka razy i zawsze po jego
obejrzeniu mam to samo wrażenie, że jest to film przede wszystkim o
wielkiej miłości ojca do dziecka, a bajki są tylko tłem...
Od bajek wyszliśmy w filmie. Opowiedzieliśmy ich historię, ale
głównym tematem była właśnie miłość ojca do dziecka. Należało
wyjaśnić, jak one powstawały, w ukryciu. Reżyser musi wyciągnąć w
filmie z tematu nieco więcej: że jest to przede wszystkim film o
wielkiej miłości do dzieci, których więźniowie często nie znali, bo
rodziły się po ich aresztowaniu.
Nieraz się zastanawiałem, czy ja bym ryzykował życie, czy martwiłbym
się raczej o kawałek chleba? Jadwiga Kulasza powiedziała mi, że oni
rysując te książeczki, „wychodzili” myślami poza obóz. Tego nikt nie
mógł im zabrać. Pracując w Bauleitungu, musieli być czyści, w
pomieszczeniach musiało być ciepło, praca była lżejsza. To pozwoliło
mojemu ojcu przetrwać. |