- Czasy się zmieniają -
Czasy
się zmieniają, tak samo twórcy - młodzi dorośleją, później
powoli się starzeją, starszym jeszcze przybywa lat - coraz więcej i
więcej. Tak samo jest i z filmami i techniką. Dawne filmy, które
kiedyś realizowane były na taśmie 35 i 16 mm na ogół do dziś
zachowują dobrą jakość. Jeżeli coś w tych starych filmach
dokumentalnych może czasami trochę razić, to komentarz, który
starzeje się najbardziej. Wydaje się być anachroniczny, czasami
zbyt propagandowy, a muzyka staroświecka. Ale może w tym jest właśnie
urok starych filmów?
Skok
w przód
Technika filmowa zrobiła największy skok do przodu. Kto dwadzieścia
pięć lat temu słyszał o kamerach na taśmę magnetyczną? Nikt. W
każdym razie nie w Polsce. Dziś, gdy wszystkimi dziedzinami życia
zawładnęły komputery, w elektronice zminimalizowano już niemal
wszystko, co można było zminimalizować, w technice filmowej dokonały
się kolosalne zmiany, i dalej się dokonują. Tak szybko, że aż
trudno za nimi czasami nadążyć.
Gdy rozpocząłem swoją pracę w filmie, a konkretnie w Wytwórni
Filmów Oświatowych w Łodzi, był rok 1979. Dziś, gdy wspominam
tamte odległe czasy, widzę jak duża dokonała się rewolucja. Posługiwaliśmy
się kamerami 35 i 16 mm przeważnie Arriflex i Bolex. Do zdjęć tzw.
100%, czyli z dźwiękiem, używało się wielkich blimpów, a więc
tych kamer w specjalnych dźwiękoszczelnych obudowach. Były tak ciężkie,
że mogły stać tylko na statywach lub poruszać się na wózkach
kamerowych, jeżdżących na specjalnych szynach lub kołach
balonowych – nazywaliśmy te wózki po prostu jazdą. Oczywiście i
dzisiaj używa się różnego rodzaju wózków, ale jest ich już
bardzo duży wybór; są one poręczniejsze, nowocześniejsze.
Rewolucja sprzętowa również zaistniała w oświetleniu na planie.
Wielkie, ciężkie reflektory żarowe 2KW, 5KW czy nawet 10KW, które
na statyw musiało wstawiać kilku oświetlaczy, zastąpiły
reflektory wyładowcze mniejsze i lżejsze, o lepszych parametrach świetlnych.
Dziś pojawia się również oświetlenie halogenowe. Wszystko lekkie
i poręczne. Zupełnie nowa epoka.
Szybciej,
więcej… lepiej?
Zmieniła się i sama realizacja. Przede wszystkim filmy robi się
szybciej, ale jest to podyktowane przede wszystkim kosztami. Każdy
kolejny dzień realizacji to kolejne największe pieniądze. Dlatego
nie słyszałem, by obecnie – przynajmniej w zakresie filmów, w których
uczestniczę – były planowane tzw. dni rezerwy na pogodę, co kiedyś
było standardem. Przy filmach fabularnych do dziś się jeszcze
praktykuje sporo starych zwyczajów, ale przy dokumentalnych – już
nie. Za sprzęt na planie trzeba płacić nawet wtedy, gdy nie
pracuje. Mógłbym oczywiście wdać się w polemikę, czy brak
rezerwy zdjęciowej jest dobry czy zły, ale nie o tym chciałem mówić,
więc pominę ten wątek.
Dziś, w czasach kamer cyfrowych, gdy obraz zapisywany jest na
magnetycznej taśmie cyfrowej lub wprost na twardym dysku, czasami z
przyjaciółmi wspominamy czasy, gdy pracowaliśmy na światłoczułej
taśmie filmowej. Chciałbym móc jeszcze zrobić film na takiej taśmie,
ale przy filmach dokumentalnych, a taka produkcja jest zbyt kosztowna.
Muszę jednak przyznać szczerze, że dziś filmy robi się o wiele
wygodniej niż kiedyś. Z wielu powodów.
Tak
to będzie wyglądało!
Na planie reżyser omawiał z operatorem ujęcie, potem ten drugi z
okiem w kamerze próbował ten wariant zrealizować. Gdy już ustalił
co i jak, pokazywał to w lupie kamery reżyserowi, mówiąc: - Tak to
będzie wyglądało! W wielu przypadkach wyglądało to jednak trochę
inaczej, co wcale nie znaczy, że źle. Dziś reżyser siedzi przed
monitorem, gdzie widzi wszystko bardzo dokładnie, a oprócz obrazu i
każdego ruchu kamery ma podane dodatkowe parametry: długość ujęcia
poprzez kod czasowy, przysłonę, filtry itd. A co ważniejsze, od
razu wie, czy ujęcie merytorycznie i technicznie jest dobre. Kiedyś
musieliśmy czekać kilka dni aż taśma filmowa wróci z laboratorium
i będziemy mogli obejrzeć kopię roboczą. Obecnie - milowy skok
naprzód... W czasie, który wspominam, zmuszeni byliśmy używać różnego
rodzaju filtrów. Podstawowe do tzw. temperatury barwowej, inne w
plenerze, a jeszcze inne we wnętrzach, w zależności od stosowanej
taśmy negatywowej. Kwadratowe filtry szklane produkowały dwie czołowe
firmy na świecie: Wratten i Tiffen. Był, rzecz jasna, i cały zestaw
różnego typu filtrów efektowych, nasadek do zmiękczania obrazu,
dodawania mgły i wielu innych jeszcze efektów. Dziś przy
elektronice praktycznie nie używa się żadnych filtrów, bo
wszystkie potrzebne efekty, a jest ich o wiele więcej, można bez
problemu zastosować podczas montażu filmu, poprzez kliknięcie kilku
klawiszy komputera. Co za wygoda! Po drugie, gdy stosowało się
filtry na kamerę, uzyskanego efektu już nie dało się cofnąć.
Teraz, by wrócić do pierwotnego ujęcia, wystarczy kliknąć kolejne
klawisze klawiatury komputera.
Podnośnik
68 metrów…
Pamiętam czasy, gdy na planie musieliśmy budować specjalne
rusztowania, tzw. praktykable, by móc ustawić kamerę na potrzebnym
poziomie: wysoko, bardzo wysoko. Na ogół kamera stała tam tylko na
statywie i mogła wykonywać panoramy w poziomie lub transfokacje.
Aktualnie, w dobie wszelkiego rodzaju kranów kamerowych, samojezdnych
podnośników z koszem, wózków kamerowych, nikt nie zaprząta sobie
głowy czasochłonnym i drogim stawianiem takich rusztowań. Ten
wspaniały sprzęt, o którym mówię pozwala dzisiaj poruszać płynnie
kamerą od dołu, ku górze bardzo wysoko, w poziomie praktycznie
dookoła, a i sama kamera podwieszona na specjalnym uchwycie ramienia
kamerowego może wykonać obrót 360 stopni.
Oczywiście i dzisiaj, szczególnie w plenerze, korzysta się z podnośników,
z tzw. cywila. Mam tutaj na myśli „Simony”. Te popularne podnośniki
z koszem montowane są na różnego typu samochodach, które często
można spotkać, np. gdy energetycy zmieniają żarówki w ulicznych
latarniach. Ostatnio podczas realizacji filmu „Nekropolis. Łódzkie
trójprzymierze cieni” korzystaliśmy z 68-metrowego podnośnika Łódzkiej
Straży Pożarnej. Tak to opisał w swoim artykule Zdzisław
Szczepaniak, narrator filmu:
„Kamerze,
jej operatorowi i narratorowi pomógł w tym specjalny dźwig, jeden z
nielicznych w Polsce o sięgającej tak wysoko platformie. To dzięki
temu wywyższeniu wzniosłem się na nieosiągalne dotąd, w żadnym
„moim” filmie, „wyżyny interpretacyjne”. Uniesiony zostałem
bowiem na wysokość blisko 70 metrów i stojąc w specjalnym koszu,
niczym na głowie wielkiej „żyrafy”, patrząc bez lęku i zawrotów
głowy na Stary Cmentarz (przydał się wielomiesięczny trening
sprzed lat, czyli praca na rejach „Pogorii”), szykowałem się do
wypowiedzenia swojej kwestii.
Widok był zaiste urzekający. W dole, na całym obszarze trójwyznaniowego
cmentarza, płonęły tysiące ogników zapalonych z okazji Święta
Zmarłych, a tu – na górze – w wietrze wiejącym z szybkością 8
m/sek drętwiały mi wargi i język, nie ułatwiając wypowiedzenia
poruszającego przesłania Wacława Berenta o tych, którzy przyjdą
po nas i tych, którzy byli przed nami...
Skupiony jak nigdy dotąd, powiedziałem w końcu to, co zamierzałem
powiedzieć. Najpierw raz, potem drugi i trzeci, aby kolejne duble mogły
zapewnić reżyserowi „komfort wyboru” najlepszej wersji. Smukły
dźwig wdzięcznie i z wyczuciem kołysał się na wietrze (osiągającym
w porywach siłę pięciu stopni w skali Beauforta), ale nasz pobyt
„na wysokościach’” dobiegał końca. Krótkofalówka z dołu
potwierdziła, że magnetofon usytuowany u stóp dźwigu zarejestrował
mój tekst, toteż nie było powodu, abyśmy mieli się nadal wywyższać
nad resztę ekipy. Zresztą wkrótce reżyser sprowadził narratora
– niejako w sposób podwójny – na ziemię. Ledwie bowiem złapałem
lądową równowagę, postanowił – na zakończenie, a raczej „na
wszelki wypadek” – nakręcić „dźwigową” kwestię także w
parterze.
Z
taśmą na szyi
Wszystko się zmienia, zazwyczaj na lepsze, nowości zastępują
stary już sprzęt, normalna kolej losu i rozwoju techniki. Zmieniła
się też technika montażu. Królują komputery – prawdę mówiąc,
gdzie ich dzisiaj nie ma? Ułatwiają życie montażyście i reżyserowi.
Pamiętam doskonale, jak ongiś montowaliśmy film na taśmie
filmowej, posługując się sklejarką, skoczem i nożyczkami. Ujęcie
po ujęciu, mozolnie klejąc, a gdy nie było jak trzeba, rozklejając
i znów mozolnie klejąc w innej konfiguracji. Cała montażownia
obwieszona była fragmentami taśmy, nawet szyje montażystów, i
trzeba było uważać chodząc, by nie przydepnąć kawałka z cennymi
zdjęciami. Dziś – nic takiego. Wszystko jest wpisane w komputer, a
profesjonalne programy montażowe pozwalają na dowolne konfiguracje.
I wcale nie trzeba rozklejać do połowy zmontowanego filmu, jak przy
taśmie filmowej, bo komputer dowolnie rozsunie i wklei kolejne ujęcie
lub odwrotnie, usunie je, gdy tylko otrzyma taką komendę. Z dnia
zrobi wieczór, dołoży efekty, których na planie wcale nie było.
Podobnie jest i z montażem dźwięku i muzyki do filmu.
Ale ta pozorna łatwość ma też i swoje pułapki. Szczególnie chyba
dla młodych, którzy nie realizowali filmów na taśmie w czasach,
kiedy taśma była na przydział i bardzo droga, bo sprowadzana za
dewizy. To rodziło reżim realizacyjny. Film od początku do końca
musiał być dokładnie przemyślany pod kątem ujęć, każde z nich
wymetrowane – czyli oznaczone – jaki długie będzie ujęcie, bo
przeliczano to na długość taśmy. Całość zsumowana, gdyż trzeba
było wiedzieć, ile taśmy filmowej potrzeba na realizację całego
filmu. O rodzajach taśmy NC3, Eastman Kodak czy potem Fuji nie wspomnę,
gdyż starzy filmowcy doskonale o tym pamiętają, szczególnie o
niskiej światłoczułości i konieczności stosowania rzęsistego oświetlenia.
Dziś światłoczułość taśmy filmowej bardzo wzrosła, a ilość oświetlenia
jakby zmalała. Ale wracając do samej realizacji, pamiętam, że tej
taśmy nigdy nie było dość, nie można było robić dubli w nieskończoność,
bo wszystko było wyliczone, stosowano przeliczniki stosunku taśmy do
ujęć i ściśle przestrzegano, by nikt nie pobrał więcej cennego
surowca, niż mu się należało z przydziału. Największy współczynnik
taśmy w stosunku do ujęć obowiązywał przy filmach ze zwierzętami
i dziećmi – nad jednymi i drugimi ciężko było zapanować. Teraz,
gdy filmy robi się na taśmie magnetycznej, zazwyczaj nie ma problemu
– dowolną ilość kaset cyfrowych można kupić i nie stanowią one
największego wydatku w budżecie filmu. Ma to jednak i swoje złe
strony. Twórcy kręcą – oczywiście nie wszyscy – masę ujęć i
dubli i potem mści się to w montażu, gdyż trudno jest zapanować
nad taką ilością materiału. Lepiej bardzo dokładnie przemyśleć
film na etapie scenopisu. Oszczędza to i niepotrzebnej pracy,
zdenerwowania ekipy, która momentalnie wyczuwa fakt, że reżyser
jest nieprzygotowany do zdjęć i kręci wszystko, co mu pod oko
wpadnie, chcąc się na wszelki wypadek zabezpieczyć.
Zazdrościć
Zachodowi…
Jak już wspomniałem, przy realizacji filmów zmieniło się bardzo
dużo. Kiedyś nie mieliśmy takiego sprzętu i wszystkich dodatkowych
gadżetów, jak nasi koledzy filmowcy na Zachodzie, na których
patrzyliśmy z pewną zazdrością. Ale byliśmy pomysłowi i umieliśmy
zrobić coś z niczego. Za pomocą przysłowiowego drutu i gwoździa.
Pomysłowość, by osiągnąć zamierzony cel, była ogromna. Gdybym
chciał opisać to wszystko, wyszłaby cała książka. Oczywiście,
trzeba wziąć pod uwagę, że trochę inaczej realizuje się filmy
dokumentalne, a inaczej fabularne, seriale czy reklamy. Film fabularny
dalej posługuje się taśmą filmową, chociaż coraz częstsze są
przypadki realizacji w technice cyfrowej, i dopiero po zmontowaniu,
przepisywaniu gotowego filmu na taśmę filmową. Ale to już inne
opowiadanie.
Wracając jednak, z konieczności na krótko, do samej realizacji
filmu, niewiele się zmieniło. Narracja filmu uzależniona jest od
jego tematu, pomysłu na jego przedstawienie. I do tych założeń
dobiera się odpowiedni sprzęt. Może dziś ta narracja jest
„odrobinę” szybsza niż kiedyś, a sposób opowiadania uległ
zmianie, bo i widz się zmienił. Ale dalej realizuje się ujęcia z ręki,
ze statywu, z jazdy, mastershoty, przenikania, cięcia na ostro, a
wszystko to uzależnione jest od tego, jaki film robimy, jak chcemy go
opowiedzieć. I podobnie jak przed laty, wszystko sprowadza się do
jednego – temat musi być na tyle interesujący, a sam film
zrealizowany na tyle ciekawie i efektownie, by widz zechciał go z
obejrzeć. Bo tylko wtedy cała praca ekipy, czy to kilku, czy
kilkudziesięcioosobowej, nie pójdzie na marne…
Andrzej
B. Czulda
|