Strona główna

Biografia

Filmografia

Z prasy

Inne

Opowiadania

Kontakt


Andrzej B. Czulda

- Czasy się zmieniają -

Czasy się zmieniają, tak samo twórcy - młodzi dorośleją, później powoli się starzeją, starszym jeszcze przybywa lat - coraz więcej i więcej. Tak samo jest i z filmami i techniką. Dawne filmy, które kiedyś realizowane były na taśmie 35 i 16 mm na ogół do dziś zachowują dobrą jakość. Jeżeli coś w tych starych filmach dokumentalnych może czasami trochę razić, to komentarz, który starzeje się najbardziej. Wydaje się być anachroniczny, czasami zbyt propagandowy, a muzyka staroświecka. Ale może w tym jest właśnie urok starych filmów?

Skok w przód
Technika filmowa zrobiła największy skok do przodu. Kto dwadzieścia pięć lat temu słyszał o kamerach na taśmę magnetyczną? Nikt. W każdym razie nie w Polsce. Dziś, gdy wszystkimi dziedzinami życia zawładnęły komputery, w elektronice zminimalizowano już niemal wszystko, co można było zminimalizować, w technice filmowej dokonały się kolosalne zmiany, i dalej się dokonują. Tak szybko, że aż trudno za nimi czasami nadążyć.
Gdy rozpocząłem swoją pracę w filmie, a konkretnie w Wytwórni Filmów Oświatowych w Łodzi, był rok 1979. Dziś, gdy wspominam tamte odległe czasy, widzę jak duża dokonała się rewolucja. Posługiwaliśmy się kamerami 35 i 16 mm przeważnie Arriflex i Bolex. Do zdjęć tzw. 100%, czyli z dźwiękiem, używało się wielkich blimpów, a więc tych kamer w specjalnych dźwiękoszczelnych obudowach. Były tak ciężkie, że mogły stać tylko na statywach lub poruszać się na wózkach kamerowych, jeżdżących na specjalnych szynach lub kołach balonowych – nazywaliśmy te wózki po prostu jazdą. Oczywiście i dzisiaj używa się różnego rodzaju wózków, ale jest ich już bardzo duży wybór; są one poręczniejsze, nowocześniejsze.
Rewolucja sprzętowa również zaistniała w oświetleniu na planie. Wielkie, ciężkie reflektory żarowe 2KW, 5KW czy nawet 10KW, które na statyw musiało wstawiać kilku oświetlaczy, zastąpiły reflektory wyładowcze mniejsze i lżejsze, o lepszych parametrach świetlnych. Dziś pojawia się również oświetlenie halogenowe. Wszystko lekkie i poręczne. Zupełnie nowa epoka.

Szybciej, więcej… lepiej?
Zmieniła się i sama realizacja. Przede wszystkim filmy robi się szybciej, ale jest to podyktowane przede wszystkim kosztami. Każdy kolejny dzień realizacji to kolejne największe pieniądze. Dlatego nie słyszałem, by obecnie – przynajmniej w zakresie filmów, w których uczestniczę – były planowane tzw. dni rezerwy na pogodę, co kiedyś było standardem. Przy filmach fabularnych do dziś się jeszcze praktykuje sporo starych zwyczajów, ale przy dokumentalnych – już nie. Za sprzęt na planie trzeba płacić nawet wtedy, gdy nie pracuje. Mógłbym oczywiście wdać się w polemikę, czy brak rezerwy zdjęciowej jest dobry czy zły, ale nie o tym chciałem mówić, więc pominę ten wątek.
Dziś, w czasach kamer cyfrowych, gdy obraz zapisywany jest na magnetycznej taśmie cyfrowej lub wprost na twardym dysku, czasami z przyjaciółmi wspominamy czasy, gdy pracowaliśmy na światłoczułej taśmie filmowej. Chciałbym móc jeszcze zrobić film na takiej taśmie, ale przy filmach dokumentalnych, a taka produkcja jest zbyt kosztowna. Muszę jednak przyznać szczerze, że dziś filmy robi się o wiele wygodniej niż kiedyś. Z wielu powodów.  

Tak to będzie wyglądało!
Na planie reżyser omawiał z operatorem ujęcie, potem ten drugi z okiem w kamerze próbował ten wariant zrealizować. Gdy już ustalił co i jak, pokazywał to w lupie kamery reżyserowi, mówiąc: - Tak to będzie wyglądało! W wielu przypadkach wyglądało to jednak trochę inaczej, co wcale nie znaczy, że źle. Dziś reżyser siedzi przed monitorem, gdzie widzi wszystko bardzo dokładnie, a oprócz obrazu i każdego ruchu kamery ma podane dodatkowe parametry: długość ujęcia poprzez kod czasowy, przysłonę, filtry itd. A co ważniejsze, od razu wie, czy ujęcie merytorycznie i technicznie jest dobre. Kiedyś musieliśmy czekać kilka dni aż taśma filmowa wróci z laboratorium i będziemy mogli obejrzeć kopię roboczą. Obecnie - milowy skok naprzód... W czasie, który wspominam, zmuszeni byliśmy używać różnego rodzaju filtrów. Podstawowe do tzw. temperatury barwowej, inne w plenerze, a jeszcze inne we wnętrzach, w zależności od stosowanej taśmy negatywowej. Kwadratowe filtry szklane produkowały dwie czołowe firmy na świecie: Wratten i Tiffen. Był, rzecz jasna, i cały zestaw różnego typu filtrów efektowych, nasadek do zmiękczania obrazu, dodawania mgły i wielu innych jeszcze efektów. Dziś przy elektronice praktycznie nie używa się żadnych filtrów, bo wszystkie potrzebne efekty, a jest ich o wiele więcej, można bez problemu zastosować podczas montażu filmu, poprzez kliknięcie kilku klawiszy komputera. Co za wygoda! Po drugie, gdy stosowało się filtry na kamerę, uzyskanego efektu już nie dało się cofnąć. Teraz, by wrócić do pierwotnego ujęcia, wystarczy kliknąć kolejne klawisze klawiatury komputera.  

Podnośnik 68 metrów…
Pamiętam czasy, gdy na planie musieliśmy budować specjalne rusztowania, tzw. praktykable, by móc ustawić kamerę na potrzebnym poziomie: wysoko, bardzo wysoko. Na ogół kamera stała tam tylko na statywie i mogła wykonywać panoramy w poziomie lub transfokacje. Aktualnie, w dobie wszelkiego rodzaju kranów kamerowych, samojezdnych podnośników z koszem, wózków kamerowych, nikt nie zaprząta sobie głowy czasochłonnym i drogim stawianiem takich rusztowań. Ten wspaniały sprzęt, o którym mówię pozwala dzisiaj poruszać płynnie kamerą od dołu, ku górze bardzo wysoko, w poziomie praktycznie dookoła, a i sama kamera podwieszona na specjalnym uchwycie ramienia kamerowego może wykonać obrót 360 stopni.
Oczywiście i dzisiaj, szczególnie w plenerze, korzysta się z podnośników, z tzw. cywila. Mam tutaj na myśli „Simony”. Te popularne podnośniki z koszem montowane są na różnego typu samochodach, które często można spotkać, np. gdy energetycy zmieniają żarówki w ulicznych latarniach. Ostatnio podczas realizacji filmu „Nekropolis. Łódzkie trójprzymierze cieni” korzystaliśmy z 68-metrowego podnośnika Łódzkiej Straży Pożarnej. Tak to opisał w swoim artykule Zdzisław Szczepaniak, narrator filmu:

„Kamerze, jej operatorowi i narratorowi pomógł w tym specjalny dźwig, jeden z nielicznych w Polsce o sięgającej tak wysoko platformie. To dzięki temu wywyższeniu wzniosłem się na nieosiągalne dotąd, w żadnym „moim” filmie, „wyżyny interpretacyjne”. Uniesiony zostałem bowiem na wysokość blisko 70 metrów i stojąc w specjalnym koszu, niczym na głowie wielkiej „żyrafy”, patrząc bez lęku i zawrotów głowy na Stary Cmentarz (przydał się wielomiesięczny trening sprzed lat, czyli praca na rejach „Pogorii”), szykowałem się do wypowiedzenia swojej kwestii.
Widok był zaiste urzekający. W dole, na całym obszarze trójwyznaniowego cmentarza,  płonęły tysiące ogników zapalonych z okazji Święta Zmarłych, a tu – na górze – w wietrze wiejącym z szybkością 8 m/sek drętwiały mi wargi i język, nie ułatwiając wypowiedzenia poruszającego przesłania Wacława Berenta o tych, którzy przyjdą po nas i  tych, którzy byli przed nami...
Skupiony jak nigdy dotąd, powiedziałem w końcu to, co zamierzałem powiedzieć. Najpierw raz, potem drugi i trzeci, aby kolejne duble mogły zapewnić reżyserowi „komfort wyboru” najlepszej wersji. Smukły dźwig wdzięcznie i z wyczuciem kołysał się na wietrze (osiągającym w porywach siłę pięciu stopni w skali Beauforta), ale nasz pobyt „na wysokościach’” dobiegał końca. Krótkofalówka z dołu potwierdziła, że magnetofon usytuowany u stóp dźwigu zarejestrował mój tekst, toteż nie było powodu, abyśmy mieli się nadal wywyższać nad resztę ekipy. Zresztą wkrótce reżyser sprowadził narratora – niejako w sposób podwójny – na ziemię. Ledwie bowiem złapałem lądową równowagę, postanowił – na zakończenie, a raczej „na wszelki wypadek” – nakręcić „dźwigową” kwestię także w parterze.  

Z taśmą na szyi
Wszystko się zmienia, zazwyczaj na lepsze, nowości zastępują stary już sprzęt, normalna kolej losu i rozwoju techniki. Zmieniła się też technika montażu. Królują komputery – prawdę mówiąc, gdzie ich dzisiaj nie ma? Ułatwiają życie montażyście i reżyserowi. Pamiętam doskonale, jak ongiś montowaliśmy film na taśmie filmowej, posługując się sklejarką, skoczem i nożyczkami. Ujęcie po ujęciu, mozolnie klejąc, a gdy nie było jak trzeba, rozklejając i znów mozolnie klejąc w innej konfiguracji. Cała montażownia obwieszona była fragmentami taśmy, nawet szyje montażystów, i trzeba było uważać chodząc, by nie przydepnąć kawałka z cennymi zdjęciami. Dziś – nic takiego. Wszystko jest wpisane w komputer, a profesjonalne programy montażowe pozwalają na dowolne konfiguracje. I wcale nie trzeba rozklejać do połowy zmontowanego filmu, jak przy taśmie filmowej, bo komputer dowolnie rozsunie i wklei kolejne ujęcie lub odwrotnie, usunie je, gdy tylko otrzyma taką komendę. Z dnia zrobi wieczór, dołoży efekty, których na planie wcale nie było. Podobnie jest i z montażem dźwięku i muzyki do filmu.
Ale ta pozorna łatwość ma też i swoje pułapki. Szczególnie chyba dla młodych, którzy nie realizowali filmów na taśmie w czasach, kiedy taśma była na przydział i bardzo droga, bo sprowadzana za dewizy. To rodziło reżim realizacyjny. Film od początku do końca musiał być dokładnie przemyślany pod kątem ujęć, każde z nich wymetrowane – czyli oznaczone – jaki długie będzie ujęcie, bo przeliczano to na długość taśmy. Całość zsumowana, gdyż trzeba było wiedzieć, ile taśmy filmowej potrzeba na realizację całego filmu. O rodzajach taśmy NC3, Eastman Kodak czy potem Fuji nie wspomnę, gdyż starzy filmowcy doskonale o tym pamiętają, szczególnie o niskiej światłoczułości i konieczności stosowania rzęsistego oświetlenia. Dziś światłoczułość taśmy filmowej bardzo wzrosła, a ilość oświetlenia jakby zmalała. Ale wracając do samej realizacji, pamiętam, że tej taśmy nigdy nie było dość, nie można było robić dubli w nieskończoność, bo wszystko było wyliczone, stosowano przeliczniki stosunku taśmy do ujęć i ściśle przestrzegano, by nikt nie pobrał więcej cennego surowca, niż mu się należało z przydziału. Największy współczynnik taśmy w stosunku do ujęć obowiązywał przy filmach ze zwierzętami i dziećmi – nad jednymi i drugimi ciężko było zapanować. Teraz, gdy filmy robi się na taśmie magnetycznej, zazwyczaj nie ma problemu – dowolną ilość kaset cyfrowych można kupić i nie stanowią one największego wydatku w budżecie filmu. Ma to jednak i swoje złe strony. Twórcy kręcą – oczywiście nie wszyscy – masę ujęć i dubli i potem mści się to w montażu, gdyż trudno jest zapanować nad taką ilością materiału. Lepiej bardzo dokładnie przemyśleć film na etapie scenopisu. Oszczędza to i niepotrzebnej pracy, zdenerwowania ekipy, która momentalnie wyczuwa fakt, że reżyser jest nieprzygotowany do zdjęć i kręci wszystko, co mu pod oko wpadnie, chcąc się na wszelki wypadek zabezpieczyć.  

Zazdrościć Zachodowi…
Jak już wspomniałem, przy realizacji filmów zmieniło się bardzo dużo. Kiedyś nie mieliśmy takiego sprzętu i wszystkich dodatkowych gadżetów, jak nasi koledzy filmowcy na Zachodzie, na których patrzyliśmy z pewną zazdrością. Ale byliśmy pomysłowi i umieliśmy zrobić coś z niczego. Za pomocą przysłowiowego drutu i gwoździa. Pomysłowość, by osiągnąć zamierzony cel, była ogromna. Gdybym chciał opisać to wszystko, wyszłaby cała książka. Oczywiście, trzeba wziąć pod uwagę, że trochę inaczej realizuje się filmy dokumentalne, a inaczej fabularne, seriale czy reklamy. Film fabularny dalej posługuje się taśmą filmową, chociaż coraz częstsze są przypadki realizacji w technice cyfrowej, i dopiero po zmontowaniu, przepisywaniu gotowego filmu na taśmę filmową. Ale to już inne opowiadanie.
Wracając jednak, z konieczności na krótko, do samej realizacji filmu, niewiele się zmieniło. Narracja filmu uzależniona jest od jego tematu, pomysłu na jego przedstawienie. I do tych założeń dobiera się odpowiedni sprzęt. Może dziś ta narracja jest „odrobinę” szybsza niż kiedyś, a sposób opowiadania uległ zmianie, bo i widz się zmienił. Ale dalej realizuje się ujęcia z ręki, ze statywu, z jazdy, mastershoty, przenikania, cięcia na ostro, a wszystko to uzależnione jest od tego, jaki film robimy, jak chcemy go opowiedzieć. I podobnie jak przed laty, wszystko sprowadza się do jednego – temat musi być na tyle interesujący, a sam film zrealizowany na tyle ciekawie i efektownie, by widz zechciał go z obejrzeć. Bo tylko wtedy cała praca ekipy, czy to kilku, czy kilkudziesięcioosobowej, nie pójdzie na marne…  

Andrzej B. Czulda

 

 

 


Project by Betinho
Wszelkie prawa zastrzeżone