Strona główna

Biografia

Filmografia

Z prasy

Inne

Opowiadania

Kontakt


Andrzej B. Czulda

- To było duże filmowe miasto -

Na spacer po Łodzi wybieramy się tym razem z Andrzejem Bernardem Czuldą, reżyserem i scenarzystą filmowym – pisze Łukasz Kaczyński.

Ruszamy w okolicach… stacji benzynowej przy ulicy Kilińskiego 210. To ona dziś bardziej niż szyld Wytwórni Filmów Oświatowych przykuwa uwagę przechodnia. Cofnięta od ulicy brama wjazdowa na teren WFO stoi obecnie otworem. Kiedyś, by wjechać na teren tej słynnej wytwórni, potrzebna była specjalna przepustka i zgoda dyrektora. Wydaje się, że ze śmiercią w 2010 roku jej wieloletniego dyrektora Andrzeja Traczykowskiego, z dawnej świetności ośrodka niewiele zostało.  
- W najlepszym okresie wytwórnia zatrudniała pięćset osób! Dziś nie pracuje tu nawet dziesięć. Czasem robiliśmy 220 filmów rocznie! Tu pracowałem trzydzieści pięć lat. Nie tylko znam tu każdy zakamarek, ale i ich przeszłość – mówi Andrzej Bernard Czulda, reżyser i scenarzysta, autor m.in. słynnego dokumentu poświęconego Staremu Cmentarzowi w Łodzi. Słynnego głównie dzięki obiegowi festiwalowemu i półoficjalnemu, bo choć miasto partycypowało w kosztach jego nakręcenia, do dziś nie znalazło środków na powielenie „Nekropolis” i uczynienie z niego narzędzia promocyjnego Łodzi. – Tu, vis a vis głównego budynku gdzie dziś rosną chwasty i krzaki, stało całe miasteczko do „Sherlocka Holmesa i Doktora Watsona”, którego kręciliśmy razem z angielską ekipą. 
                Wytwórnia była w tym czasie całkowicie samowystarczalna. Na jej terenie działały montażownie, pracownie dekoracji, malarskie, biblioteki, okalające część terenu laboratoria, hala zdjęciowa, wydział transportu. Wzdłuż głównej drogi stał ciąg nysek. Tu Czulda nakręcił jedyny film w historii WFO, który znalazł się w archiwum Kongresu Stanów Zjednoczonych – „Bajki z krainy pieców”. Opowiada o bajkach, które pisali i malowali więźniowie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu dla swoich dzieci, w nadziei, że jeśli oni nie przeżyją, to być może uda się dzieciom dostarczyć owe bajki. Tak postąpił Henryk Czulda, który przygotował bajkę dla swojego starszego syna, Zbyszka. Młodszy nakręcił o tym film.  
- Dla lubujących się w fotografii pracowników wytwórnia miała nie lada gratkę. Operatorskie odrzuty można było sobie kupić za złoty pięćdziesiąt – mówi Czulda przyglądając się pracy naszego fotoreportera. 
                Pierwszy film, jaki nakręcił, to było „Dębno Lubuskie w czterdziestoleciu PRL”. Opowieść o sennym miasteczku położonym gdzieś na Pojezierzu Myśliborskim. Był to również pierwszy i ostatni kontakt z cenzurą.  
- Cenzor kazał mi wyciąć ujęcie, w którym przewijał się budynek dworca kolejowego, choć był on od dawna nieczynny. „Panie, ale to obiekt strategiczny” powiedział. Jak każdy wtedy dworzec. Gdybym nie wyciął, film nigdy nie ujrzałby światła dziennego. Ale później już wiedziałem co omijać – opowiada. – To była zimnowojenna paranoja. Żeby filmować śluzy Kanału Augustowskiego potrzebne były jakieś zezwolenia. 
                Czulda zaczynał jako asystent reżysera, potem był drugim reżyserem, a jeszcze później dostał uprawnienia reżysera z Ministerstwa Kultury i Sztuki i musiał iść do Szkoły Filmowej. Wyglądała ona wtedy nieco inaczej. Nie było obecnej stróżówki, ani budynku „Z”.  
- Były to studia zaoczne, płaciła za nie WFO, ale kwalifikowały do nich oczywiście egzaminy, które wskazywały tych filmowców, którzy rokują jakieś nadzieje. Taka była wtedy kolejność, taki był wymóg – wspomina reżyser. – Ale i tak nie było jeszcze gwarancji, bo później trzeba było zdać jeszcze egzaminy w Szkole Filmowej. Cały czas jeszcze mam tu wielu kolegów. Wielu wykłada, a z kolei niektórzy moi wspaniali nauczyciele, jak Wojciech Jerzy Has czy Henryk Kluba, już nie żyją. 
                Nieraz zdarzało się, że wieczorem przyjeżdżał z planu zdjęciowego gdzieś spod Szczecina, w Środę, czwartek, piątek chodził na zajęcia, które trwały od godziny ósmej  rano do dziesiątej wieczorem, aby po zajęciach biec od razu na dworzec kolejowy i gnać w któryś z krańców kraju.  
- Przejechałem całą Polskę. Mało jest miejscowości, których nie znam. Robiliśmy duże seriale historyczne i z racji tego musieliśmy bywać w takich miejscach, których człowiek nie podejrzewał, że mogą istnieć – opowiada Czulda. – Niejedną puszczę się przejechało. Na przykład z Janem Jakubem Kolskim, który pracę w filmie zaczynał od dokumentów, ale zawsze ciągnęło go do fabuł. Jeden plan mieliśmy pod Krakowem, a następny koło Gdańska i jeszcze bardzo dużo miejscowości po drodze, bo akurat tam znajdowały się obiekty, zabytki, które należało w filmie o danej tematyce pokazać. 
                Czulda przyznaje, że większość reżyserów starszego pokolenia rozpoczynało drogę zawodową w łódzkiej Wytwórni Filmów Oświatowych. Nie tylko Kolski, którego pierwszym filmem była „Najpiękniejsza jaskinia świata”, ale też… Marek Koterski, Andrzej Barański. Nazwiska można by wymieniać bardzo, bardzo długo. 
                Miesiąc po śmierci Traczykowskiego, w lutym 2010 roku, hala zdjęciowa WFO stanęła w płomieniach. Pożar w sąsiadującej z nią siedzibie firmy gastronomicznej zniszczył budynek i spowodował ogromne szkody. Spłonęły m.in. rekwizyty wykorzystywane przy kręceniu serialu „Socjalistyczna Filmoteka Powiatowa”. Decyzją Państwowej Inspekcji Nadzoru Budowlanego budynek został wyłączony z użytkowania.  
- Telewizja produkuje filmy teraz głównie sama, ale preferuje się tematy raczej nieszczęśliwych ludzi czy rodzinne dramaty, a nie ma miejsca na dokument historyczny. A ja wiem, że zapotrzebowanie na taki jest, bo gdy odbywają się pokazy takich filmów w kinach, to sale są pełne – mówi Czulda. – W Muzeum Kinematografii trzeba było uruchamiać dodatkowe sale. A wielu z widzów to ludzie młodzi. Telewizja jednak rządzi się swoimi prawami. Ale przecież nie oszukujmy się, kultura nie jest najważniejszą rzeczą w tym państwie. 
                Jeszcze jako pracownik WFO w latach 1997-2002 był Czulda ekspertem w Agencji Produkcji Filmowej przy Komitecie Kinematografii. Spod PWSFTviT przenosimy się w miejscu i czasie po raz kolejny. Udajemy się na ulicę Narutowicza numer 42. Do okazałej kamienicy, która w Łodzi wyróżnia się łacińskimi napisami wysoko na frontowej ścianie. Odnajdujemy tam sentencję „Tempora mutantur et nos mutamur in illis” przypisywaną władcy państwa Franków, Lotariuszowi I. „Czasy się zmieniają, a my zmieniamy się wraz z nimi”.  
- Tu mieszkałem od 1951 do 1981 roku. Przeszło trzydzieści lat. Dokładnie na tej poręczy po szkole często przesiadywałem czekając na mamę, która wracała ze sklepu. To były inne czasy i ta ulica wyglądała wtedy inaczej. Nie stawały tu żadne samochody, a park dochodził niemal do torowiska, bo nie było drugiego pasa jezdni. Siadałem tu i patrzyłem na piękne dziewczyny, a one patrzyły na mnie. Dziś jeśli spojrzą, to raczej z lękiem, czy aby się nie rozlecę za chwilę – żartuje Andrzej Czulda. – Mieszkaliśmy na drugim piętrze, mieszkanie nie było małe. Miało 95 metrów kwadratowych. Na podwórzu bawiliśmy się w Indian, Zorro i Juranda. To były lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte. Wszyscy lokatorzy się znali, ale z tych dawnych lokatorów pozostały może dwie rodziny. Dawniej w każdej lepszej kamienicy pracował dozorca i brama była zamykana o godzinie jedenastej wieczorem. Gdy Andrzej Czulda wracał po tej godzinie, zwyczaj nakazywał wręczyć dozorcy dwa złote. W kamienicy działała wtedy restauracja „Zacisze”.  
- Można było tu zjeść obiad, albo wypić setkę wódki. Często zakradaliśmy się na jej tyły i włączaliśmy do weselnej zabawy. Gzy ktoś się wreszcie zorientował, że nie jesteśmy ani ze strony pana młodego, ani panny młodej, my byliśmy już najedzeni i napici – wspomina. 
                Na koniec jeszcze raz wracamy rozmową do czasów świetności Łodzi filmowej.  
- Mało kto o tym wie, ale WFO w ciągu swej historii otrzymała ponad 1500 nagród! Ale nie dlatego była wyjątkową wytwórnią. Wszyscy dawni pracownicy to była jedna wielka rodzina. Wszyscy znaliśmy się i te sympatie, przyjaźnie do dziś przetrwały. Raz w miesiącu spotykamy się w kinie Polonia na wieczorze Stowarzyszenia Filmowców Polskich, gdzie po projekcji rozmawiamy przy kawie – opowiada Czulda. – W 1994 roku WFO podobnie jak inne łódzkie wytwórnie i cały przemysł filmowy, zostały zrestrukturyzowane, czyli kolokwialnie mówiąc… rozpieprzone. I tak to idzie do dziś.  
Andrzej B. Czulda nie zaprzestaje jednak pracy w filmie. Zaangażował się irańską koprodukcję, opowiadającą o losach żołnierzy generała Andersa w Iranie. Oprócz tego przygotowuje scenariusz do filmu o losach zamku Krzyżtopór. O Łodzi nie zapomina, bo i zapomnieć o niej nie sposób. Przygotowuje się do wydania przewodnika po Starym Cmentarzu. Wyda go najpewniej dom wydawniczy Księży Młyn. Do książki dołączona ma być płyta z dokumentem „Nekropolis”, który w TVP Łódź, według badań telemetrycznych, obejrzało ponad 90 tysięcy widzów.  
- Był to rekord oglądalności tego ośrodka TVP. A film nie był nigdzie reklamowany ani zapowiadany – podkreśla reżyser.

 

 

 


Project by Betinho
Wszelkie prawa zastrzeżone