- Inscenizować niewielkie rzeczy
-
Opowiada
o historii, kulturze i sztuce. Wyreżyserował dwadzieścia filmów
dokumentalnych, przy trzydziestu współpracował. Ponad trzydzieści
lat spędził w Wytwórni Filmów Oświatowych. Choć na emeryturze,
wciąż obmyśla kolejne tematy. – Najlepszy film jeszcze przede
mną – twierdzi 69-letni Andrzej B. Czulda w rozmowie z
Bogdanem Sobieszkiem. Nagrał długą rozmowę z maestro Zdzisławem
Szostakiem.
Bogdan
Sobieszek: „Bajki z krainy pieców” to najczęściej chyba
nagradzany pański film. Dlaczego tę rodzinną historię sfilmował
pan dopiero niemal ćwierć wieku po reżyserskim debiucie?
Andrzej
B. Czulda: Wielokrotnie opowiadałem w Oświatówce o książeczce,
którą mój ojciec narysował w Auschwitz dla swojego synka, a
mojego starszego brata Zbysia. Chciał pozostawić po sobie pamiątkę,
nie wiedząc, czy jeszcze ujrzy żonę i dziecko. Ojciec przetrwał
gehennę kolejnych sześciu obozów i wrócił do Łodzi, a wraz z
nim cudem ocalała książeczka „Przygody czarnego kurczątka”
– do dziś rodzinna relikwia. Kiedyś obejrzała ją koleżanka z
pracy Teresa Oziemska. Wzruszona spytała: nie myślałeś, żeby
zrobić z tego film? Wtedy po raz pierwszy pojechaliśmy z bratem do
Oświęcimia. Dowiedziałem się, że ta książeczka nie była
jedyna. Więźniowie, pracownicy obozowego biura projektowego, w
konspiracji przygotowali serię ilustrowanych opowieści dla dzieci
– autorów było ponad trzydziestu. Napisałem scenariusz, WFO
dostała na film dofinansowanie z Polskiego Instytutu Sztuki
Filmowej, ale to mogła być tylko część budżetu. Telewizja
publiczna nie była zainteresowana naszym projektem. Andrzejowi
Traczykowskiemu, dyrektorowi wytwórni, udało się wreszcie namówić
Discovery TVN Historia na finansowy udział w przedsięwzięciu.
Wreszcie po 10 latach walki w 2008 roku udało nam się za minimalne
pieniądze zrobić ten film.
Książeczkę
i wzruszającą opowieść o niej znał pan od dziecka. Latami robił
pan filmy dokumentalne i nigdy nie pomyślał, że to jest temat?
Nigdy.
Gdyby nie redaktor Oziemska, nie wpadłbym na to. „Bajki…” i
dzisiaj mają pecha. TVN dysponuje prawami do rozpowszechniania tego
filmu. Emituje go za granicą, natomiast w Polsce nie, bo – jak tłumaczy
prezes Miszczak – nie ma pasma dla filmu dokumentalnego. Zmuszony
jestem go pokazywać wyłącznie na spotkaniach autorskich. Co
ciekawe, to chyba jedyny polski film, który znalazł się w
zbiorach Biblioteki Kongresu w Waszyngtonie.
Fabuła
to kreacja świata. W scenariuszu można wymyślić dowolną historię.
Pan jednak trzyma się wyłącznie dokumentu, który opowiada o
faktach – to jest pański żywioł. Z czego to wynika?
Z
mojego charakteru. Nie wiem, czy w fabule potrafiłbym tak wymyślać.
Nie bardzo mi pasowało robienie filmów fabularnych, o których tuż
po wyjściu z kina się nie pamięta. W dokumencie mam więcej do
powiedzenia. Lubię w swoich filmach inscenizować niewielkie
rzeczy. Mają wymowę symboliczną i to mi wystarcza.
Opowiada
pan o życiu, ale czasem trudno o informacje, jak w filmie o
Stefanie Pogonowskim z 2002 roku. Miał pan wyłącznie
kilkustronicową ankietę osobową z archiwum wojskowego. Jak pan
sobie poradził w tkaniu opowieści o zapomnianym bohaterze Bitwy
Warszawskiej?
Już
w trakcie realizacji przez przypadek odnaleźliśmy w Łodzi
siostrzenicę Pogonowskiego – Zofię Jakubowicz. Okazało się, że
przechowała zdjęcia Stefana, jego grobu tuż po pogrzebie,
wszystkie odznaczenia – między innymi Order Virtuti Militari
przyznany pośmiertnie i przypięty do portretu. Tak powstawał
pierwszy i jedyny do tej pory film o Stefanie Pogonowskim.
Informacji
potrzebnych reżyserowi dokumentaliście dostarczyć mogą sami
bohaterowie. Tak było w wypadku „Perskiego ocalenia” z 2013
roku opowiadającego o losach polskich dzieci, wywiezionych z
rodzinami na Syberię, które w 1942 roku znalazły się w Iranie
pod opieką armii generała Andersa.
Zaczęło
się od mojego syna Roberta, który jest wykładowcą stosunków międzynarodowych
na Uniwersytecie Łódzkim, specjalistą od Bliskiego Wschodu, a zwłaszcza
Iranu. Opowiedział mi o żyjących tam Polkach, które powychodziły
za mąż za Irańczyków. Odszukał je i nagrał. Przywiózł mi te
materiały i mówi: teraz pisz scenariusz. Film pewnie by nie powstał,
gdyby nie senator Maciej Grubski, który był wtedy przewodniczącym
senackiej komisji ds. stosunków irańsko-polskich. Wygraliśmy
ministerialny konkurs i dostaliśmy dofinansowanie. Władysław
Czapski, który jako dziecko był uchodźcą w Iranie, akurat
organizował w Juracie światowy zjazd dzieci Isfahanu – wypadała
70. rocznica ewakuacji. Żeby spotkać się z bohaterkami mojego
filmu, nie musiałem więc jeździć do Stanów, Australii, Francji,
Wielkiej Brytanii. One przyjechały do mnie. Scenariusz zaczął się
rozrastać. Wyjechaliśmy na zdjęcia do Iranu. W Isfahanie na ulicy
poznaliśmy człowieka, który prowadził punkt dorabiania kluczy.
„Pamiętam Polaków” – powiedział i pokazał nam miejsca związane
z polskimi uchodźcami, ściągnął kolegę, który również pamiętał
tamte czasy. W Pahlevi w jadłodajni na ścianach zobaczyliśmy zdjęcia
miasta i portu z 1942 roku. Dziadek właściciela knajpy chętnie
podzieli się swoimi wspomnieniami przed kamerą. Kiedy pojechaliśmy
do niego, na miejscu pojawił się jeszcze jeden Irańczyk, świadek
pobytu polskich dzieci w Pahlevi. Normalnie nie wiedzielibyśmy
nawet jak i gdzie ich szukać – pomógł przypadek.
Życie
pisało scenariusz. W „Nekropolis” z 2009 roku historię wyczytał
pan z nagrobków na Starym Cmentarzu w Łodzi. Opowiada pan przede
wszystkim obrazem – wykorzystując światło i ruch kamery.
Ważne
były moje doświadczenia z realizacji serii filmów „Krakowskie
oblicza kultury”. Jak przez pięćdziesiąt minut pokazywać groby
i nie zanudzić widza? Uznałem, że pokażę swoją wizję tego
miejsca – stąd nocne zdjęcia, tajemnicza aura, mgły, wykreowane
oświetlenie. Duże znaczenie dla charakteru filmu ma komentarz
napisany przez Sławka Szczepaniaka (wystąpił jako narrator).
Stworzył on opowieść o ludziach, którzy zbudowali Łódź, o mieście,
cmentarnej architekturze, nagrobnej poezji, losie człowieczym i
cieniu, jaki kładzie śmierć. Włączyłem w to inscenizacje –
karawan jako wehikuł czasu, wizytę małżeństwa Heinzlów i
pogrzeb robotnika, obserwowany przez carskiego oficera. Ze
znalezieniem odpowiedniego munduru było więcej zachodu niż z całym
filmem.
Idąc
tropem rozmaitych form narracyjnych, dochodzimy do „Wpinania księżyca”
z 2001 roku, który właściwie w całości opowiedział główny
bohater – artysta.
To
mój najbardziej popularny film, wciąż gdzieś go wyświetlają,
bo jest nietypowy. Takie misterium artystyczne. Dariusza Milińskiego
poznałem na festiwalu teatrów ulicznych w Łodzi, zaprosił mnie
do siebie na wieś. To, co tam zobaczyłem i w jaki sposób opowiadał,
przekonało mnie, że w filmie najważniejsza będzie jego wizja
artystyczna – obrazy, instalacje, wiersze, co mówi o swoim świecie,
przywołującym malarstwo Boscha. Niesamowity facet: „Jestem żołędziowo-kasztanowym
ludkiem, mieszkam sobie w dziupli” – twierdzi. Zdjęcia kręciliśmy
tydzień od rana do drugiej w nocy. Film nie zaistniał na
festiwalach, bo nie miał angielskiej wersji językowej. WFO przeżywała
kłopoty i nie było pieniędzy. Mam kolejny scenariusz o Milińskim,
ale nie mogę go nigdzie przepchnąć, bo jest awangardowy i drogi.
Oprócz
tematów własnych realizował pan w WFO filmy na zamówienie. Jak
się pracowało nad takimi projektami?
Robiłem
kiedyś zleceniówkę o rozbiorach Polski dla MEN około 1990 roku.
Pieniądze były niewielkie, więc film miał być zrobiony w wytwórni
wyłącznie w oparciu o ikonografię. Powstał prosty wykład o
faktach – łopatologia, ale na kolaudacji w ministerstwie musieliśmy
stoczyć bój. Nic im się nie podobało, wszystkiego się czepiali.
Wreszcie przyszedł mądry profesor i zaakceptował nasz film.
Powiedziałem wtedy: nigdy więcej takich zleceń. Kiedy zaczynałem
pracę, obowiązywała cenzura – nawet scenariusz filmu o
ziemniakach musiał być zaakceptowany. Jako reżyser debiutowałem
w 1984 roku filmem „Dębno Lubuskie w czterdziestoleciu PRL” o
sympatycznym miasteczku. Po projekcji cenzor powiedział, że filmu
nie dopuści, bo pokazałem dworzec. – Ale tam nie jeżdżą pociągi,
w budynku nie ma szyb – broniłem się. – To jest obiekt
strategiczny. Jeśli pan tego nie wytniesz, nie dam pieczątki –
upierał się urzędnik. No i wyciąłem.
Jak
pan się znalazł w Oświatówce? Był pan związany z nią od 1979
do 2010 roku…
–
Długo nie wiedziałem, kim chcę być. Pracowałem w Wifamie, próbowałem
robić zdjęcia, myślałem, żeby być fotoreporterem. Wreszcie
przyszedłem do wytwórni. Karierę zacząłem w Dziale Zbytu –
dziś nazwalibyśmy go Działem Marketingu i Promocji – tam zwykle
trafiali młodzi ludzie, którzy potem zostawali asystentami albo
kierownikami produkcji. Chodziłem po wytwórni, zaprzyjaźniałem
się z ludźmi w magazynie, w dziale obróbki taśmy, z ekipami zdjęciowymi.
W tym czasie zetknąłem się z Jankiem Kolskim, wtedy początkującym
reżyserem. Kiedy dyrektor Maciej Łukowski przeniósł mnie do ekip
zdjęciowych na asystenta operatora, Janek zaproponował mi rolę
asystenta reżysera w jego dwóch filmach. Zrozumiałem, że to jest
to.
Co
robi taki asystent?
Wszystko,
co mu każe reżyser. Jest jego cieniem, załatwia różne sprawy,
zdobywa potrzebne materiały. Musi wszystko wiedzieć o filmie, który
razem robią. W „Słowiańskim świcie” odpowiadałem za
przygotowanie inscenizacji, musiałem dopilnować, żeby wszystko
– scenografia, kostiumy, statyści – było gotowe na czas. Na
planie wykonywałem na przykład takie polecenia reżysera:
„Andrzej, weź no skocz i im powiedz”. Potem byłem stałym
asystentem Leszka Skrzydły i Antoniego Orwińskiego.
Dlaczego
nie próbował pan zdawać do Szkoły Filmowej?
–
Bo byłem za stary na studia dzienne. Był limit wieku, a poza tym
musiałbym rzucić pracę, a miałem już żonę i dziecko. Czułem
się gorszy, bo nie miałem szkoły. Wreszcie w 1989 czy 1990 roku
Szkoła Filmowa ogłosiła rekrutację na studia zaoczne. Na egzamin
wstępny na Wydziale Operatorskim Realizacji Telewizyjnej i Filmowej
zrobiłem pięciominutową fabułę „Babunia”. Przez całe
studia nazywali mnie Babunia. Wytwórnia mnie skierowała i płaciła
za mnie. To była dla mnie forma docenienia.
Do
szkoły nie zdawał pan po maturze, bo brakło śmiałości, czy nie
było takiego pomysłu?
Zawsze
interesowałem się kinem, ale nie było planów, żebym został
filmowcem. Co innego miałem w głowie. Ale w końcu dojrzałem do
tego i miałem szczęście, że trafiłem na dobrych ludzi, którzy
nie lekceważyli mnie jako asystenta. Leszek Skrzydło, tworząc
scenariusz, codziennie do mnie dzwonił i konsultował ze mną to,
co napisał. Traktował mnie jak partnera.
Jak
się pracowało w wytwórni? Jak pan odebrał zmiany, które tam
zaszły od czasów świetności po kryzys w ostatnich latach?
Powtórzę,
co mówią moi koledzy – byliśmy jedną wielką rodziną, wytwórnia
była otwarta na młodych ludzi. Dyrektor Łukowski ściągnął
studentów Szkoły Filmowej – między innymi Kolskiego, Żamojdę.
Najgorsza była nazwa, której nikt z nas nie lubił. Przecież
robiliśmy filmy zleceniowe, edukacyjne, reklamowe, dokumentalne,
fabularne i seriale. Kto akurat nie kręcił filmu, przychodził do
bufetu. To było miejsce spotkań, wymiany pomysłów, dyskusji, tu
się zawiązywały ekipy zdjęciowe. Na przełomie lat 80. i 90.
przyszedł kryzys. Nie było zleceń, zamówień z telewizji, zmienił
się system finansowania kinematografii. W Warszawie wymyślono
restrukturyzację. Zaczęły się zwolnienia. Wszystkich pracowników
przekazano do Łódzkiego Centrum Filmowego na Łąkowej. Tworzono
spółki pracownicze reżyserów, operatorów, oświetlaczy, a tak
naprawdę było to przygotowanie do pozbycia się ich, co nastąpiło
po roku. W 1994 ogłoszono konkurs na dyrektora WFO, którym został
Andrzej Traczykowski, dawny kierownik produkcji. On ściągnął
mnie z powrotem do Oświatówki. Zostało nas wtedy 25 osób, w tym
moja żona jako kierownik archiwum. Bywało różnie – raz pół
roku nie dostawaliśmy wynagrodzenia. Instytucja musiała na siebie
zarobić.
Najbardziej
drastyczna zmiana polegała na tym, że teraz musieliście zdobywać
pieniądze na filmy.
Jak
sobie pomyślę, co musiałem wyczyniać, żeby zorganizować kasę…
Moje produkcje były drogie. Używałem podnośników, helikopterów.
To wszystko kosztowało, ale chodziło o to, by obraz był jak
najbardziej atrakcyjny. Przybywało scenariuszy, których nie mogłem
zrealizować. Miałem dosyć.
Na
wasze filmy nie było zbytu. Telewizja ich nie chciała, w kinach
nie puszczali…
Telewizje
nastawiły się na reportaże interwencyjne za niewielkie pieniądze.
Do „Nekropolis” potrzebowałem dwóch ciężarówek świateł,
dwóch potężnych agregatów, żeby oświetlić cmentarz, a do tego
najwyższy w Polsce podnośnik strażacki Magirus i helikopter, na
który w budżecie miałem cztery tysiące. A tu w Łodzi nie ma
helikoptera – policja nie wypożyczy, bo dyżur, pogotowie w ogóle
nie chciało gadać. Wynajmujemy specjalny helikopter z Warszawy,
ale z czterech tysięcy robi się dwanaście. Kiedy jednak
przypominam sobie pokazy i tłumy ludzi, którzy chcieli ten film,
myślę, że warto było.
Choć
jest pan już na emeryturze, wciąż planuje kolejne filmy.
Oświatówka
jest zainteresowana moim projektem filmu o Zdzisławie Szostaku.
Jeszcze za życia kompozytora z Mieczysławem Kuźmickim uznaliśmy,
że powinien powstać taki film. Spotkaliśmy się z kamerą u
Mistrza w domu, gdzie opowiedział nam historię swojego życia.
Dokręciliśmy sceny na ulicy, przed filharmonią. Mamy sześć
godzin materiału.
Rozm.
Bogdan Sobieszek
Artykuł
pochodzi z "Kalejdoskopu" 05/20, którego tematem jest
"Sztuka w izolacji".
|