Strona główna

Biografia

Filmografia

Z prasy

Inne

Opowiadania

Kontakt


Andrzej B. Czulda

- Dostałem, co chciałem -

To jest opowieść o Zdzisławie Szostaku, wielkim kompozytorze, świetnym dyrygencie, autorze znaczącej muzyki do filmów. Jednocześnie chciałem pokazać go jako skromnego, ciepłego człowieka. Nie pomnikową postać. Film ma oddać mu szacunek, ma przywrócić, podtrzymać pamięć o nim w Łodzi – mówi Andrzej B. Czulda, reżyser i współscenarzysta filmu dokumentalnego „Partytura w głowie”.

Bogdan Sobieszek: Kim był dla ciebie Zdzisław Szostak, zanim zająłeś się realizacją filmu o nim?

Andrzej B. Czulda: Wiedziałem, że jest wielkim kompozytorem i dyrygentem. Prywatnie był moim kolegą. Bardzo interesował się kinem. Gościł na premierach moich ostatnich pięciu filmów w Muzeum Kinematografii. Dyskutowaliśmy. Był bardzo życzliwy. Lubił bankietować, więc to nas też zbliżyło. Nie wpadłem sam na pomysł zrobienia o nim filmu, ten temat podpowiedział mi nieżyjący już Tadeusz Wijata. – Przecież to wielki człowiek, wielki łodzianin – przekonywał. Zaproponowałem mojemu przyjacielowi Mieczysławowi Kuźmickiemu wspólne napisanie scenariusza. Nie mieliśmy pieniędzy, ale postanowiliśmy, że nakręcimy z Szostakiem wywiad-rzekę, żeby mieć materiały do filmu.

 

Dlaczego chcieliście to robić zanim jeszcze zgromadzicie budżet?

Zdzisław dobiegał dziewięćdziesiątki. Coraz trudniej było mu się poruszać. Uznałem, że to ostatni dzwonek. Poprosiłem mojego operatora i przyjaciela Jacka Duszyńskiego, z którym pracowałem w latach 80. w Wytwórni Filmów Oświatowych. Wziął kamerę i z Mieczysławem – trzech kolegów – poszliśmy do Zdzisława. Siedzieliśmy u niego trzy dni, wypytaliśmy go o wszystkie okoliczności jego życia.

 

Zaczęło się od tego, że WFO kupiła wasz scenariusz.

Potrzebowaliśmy na realizację około 170 tysięcy złotych. Oczywiście nie musieli mieć aż tyle. Wystarczyło wyłożyć wkład własny 30, 40 tysięcy. Resztę trzeba było znaleźć w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej albo w Łódź Film Commission. Ówczesny prezes WFO Rafał Jóźwiak zaproponował, żebyśmy ten film zrobili u nich: – Łódzka wytwórnia, łódzki reżyser, łódzki bohater – mówił wtedy. Chyba w grudniu 2020 roku WFO podpisała z nami umowę na scenariusz, żeby aplikować o dofinansowanie do PISF. Wkrótce potem Rafał Jóźwiak awansował do Urzędu Marszałkowskiego. Pełniącym obowiązki prezesa był Sławomir Kalwinek, przez dłuższy czas nic się z filmem nie działo, wniosek do PISF nie został złożony. Gdy prezesem został Waldemar Drozd, sprawy ruszyły do przodu. Przeszliśmy trzy komisje eksperckie i otrzymaliśmy dotację z PISF, więc rozpoczęła się produkcja.

 

Dlaczego Łódź nie dała pieniędzy na film o Zdzisławie Szostaku?

Zanim poszedł wniosek do PISF, pod koniec 2022 lub na początku 2023 roku staraliśmy się o dofinansowanie z Łódzkiego Funduszu Filmowego, choć wiedzieliśmy, że pieniędzy nie dostaniemy. Wytwórnia podlega pod marszałka Schreibera, czyli opcję pisowską, a operująca funduszem Łódź Film Commission podlega pod prezydent Zdanowską, opcję platformerską, więc już na wstępie zostaliśmy odrzuceni. Według informacji od producenta, nie dostaliśmy żadnego uzasadnienia decyzji.

 

Jak przebiegał proces produkcji?

Najpierw wybrałem ludzi do ekipy. Są to na ogół osoby, z którymi współpracuję od 25, 30 lat. Wiem, czego mogę od nich wymagać, i oni wiedzą, na czym mi zależy. Zdjęcia trwały dwa miesiące. W ekipie znaleźli się: operator Jacek Duszyński i jako II operator Sławek Pękala z „Oświatówki”, montażysta Paweł Makowski, dźwiękowiec Bogusia Kłopotowska, którą zastąpił Bogdan Klat i świetnie się sprawdził. Kierownik produkcji był z wytwórni – Jędrzej Hejduk, młody człowiek. Artur Frątczak ustawił korekcję barwną, co stanowi wyzwanie w wypadku materiałów z różnych źródeł, każdy w innej tonacji barwnej.

 

Jak sprawdziła się wytwórnia?

Wiele lat współpracuję z wytwórnią, ale teraz było bardzo ciężko. Nie nazwałbym tego profesjonalną produkcją. Organizacja produkcji była tragiczna.  Największe problemy były z terminowością, o wszystko trzeba było prosić, wielokrotnie jeździć, wyciągać. Kierownik produkcji ciągnie wiele różnych spraw jednocześnie, które zlecają mu szefowie. Nasz film nie był tu najważniejszy. Ciężko szło. Dużo zdrowia i nerwów kosztował mnie ten film, wieczna szarpanina. Z następnym tematem będę musiał poczekać. Nie mam zaufania do prywatnych producentów, a sam jestem za stary, żeby brać na siebie jeszcze produkcję. Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie.

 

Udało ci się porozmawiać z bohaterem, ale musiałeś też znaleźć archiwalia, dotrzeć do ważnych dla niego osób. Co sprawiło największy problem?

Materiały archiwalne znalazłem tylko w Łodzi. W Katowicach, gdzie Szostak chodził do szkoły, studiował i rozpoczął pracę, nie ma śladu. W Katowicach, gdzie Szostak chodził do szkoły, studiował i rozpoczął pracę, nie ma śladu. W Poznaniu, gdzie był kierownikiem artystycznym filharmonii, nie ma śladu. Kiedy na początku lat 70. został zastępcą dyrektora do spraw artystycznych i dyrygentem Filharmonii Łódzkiej, pedagogiem Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi, materiały się pojawiają. Telewizja łódzka rejestrowała koncerty, robiła dużo programów, ale większość była montowane z tych samych fragmentów. To, co nas interesowało, dostaliśmy na zasadzie barteru. Fragmenty filmów z muzyką Szostaka kupiliśmy od Warszawskiej Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych.

 

Nazwiska rozmówców same się narzucały. Jeżeli największym filmowym dokonaniem Szostaka jest muzyka do „Królowej Bony”, to oczywiście – Janusz Majewski. Najwięcej filmów, bo aż pięć, zrobił z Szostakiem Filip Bajon. My wykorzystaliśmy „Arię dla atlety”. Jedne z ostatnich filmów z jego muzyką nakręcił Sławomir Kryński. Pokazaliśmy „Księgę wielkich życzeń”. Chciałem też porozmawiać z jakimś muzykiem. Ktoś mi podpowiedział Mariusza Drzewickiego, pianistę, profesora, wychowanka Szostaka. Ciekawie opowiadał nam również oboista Filharmonii Łódzkiej Mieczysław Pawlak, zdradzając jedną z wersji legendy, dlaczego Zdzisław przez muzyków filharmonii nazywany był Pingwinem. Mieczysław Kuźmicki podpowiedział Zbigniewa Preisnera – podczas nagrań jego muzyki filmowej orkiestrą zawsze dyrygował Szostak, podobnie jak w przypadku Wojciecha Kilara i Jana Kantego-Pawluśkiewicza. – O Zdzisiu? Opowiem bardzo chętnie – zareagował Preisner na propozycję Mieczysława złożoną w rozmowie telefonicznej. Zastanawialiśmy się, kogo jeszcze poprosić o wypowiedź. Uznaliśmy, że córka może opowiedzieć o Zdzisławie bardziej prywatnie. Dzięki niej pojawiło się w filmie kilka domowych historii.  

 

Mamy dzieciństwo, o którym opowiada Zdzisław. Mamy film, o którym opowiadają reżyserzy, dla których pisał, blisko z nim związani. Mamy okres filharmonii, o którym opowiadają muzycy. I wreszcie życie prywatne, zwykłe ludzkie. Potrzebne było podsumowanie. „Missa Latina” jest dziełem jego życia, hołdem oddanym Bogu. Znaczenie tego dzieła świetnie wyjaśnił muzykolog Jacek Szerszenowicz. Uznałem, że nic więcej mi nie potrzeba. Teraz trzeba było to jakoś ułożyć. Powstała opowieść o Zdzisławie Szostaku, która zamknęła się w 49 minutach.

 

Jak bardzo zmieniło się twoje wyobrażenie o filmie w trakcie jego realizacji pod wpływem tego, czego się dowiedziałeś?

Niewiele, bo właściwie wszystko już wiedziałem. Z Mieczysławem wcześniej dosyć szczegółowo rozpoznaliśmy losy Szostaka. Ciekawostki z życia domowego były dla nas nowością, a jednocześnie go uczłowieczały. Wiele pomysłów pojawiło się na etapie montażu.

 

Jakiego człowieka pokazałeś w filmie?

To jest opowieść o Zdzisławie Szostaku, wielkim kompozytorze, świetnym dyrygencie, autorze znaczącej muzyki do filmów. Jednocześnie chciałem go pokazać jako skromnego, ciepłego człowieka. Nie pomnikową postać. Film ma oddać mu szacunek, ma przywrócić, podtrzymać pamięć o nim w Łodzi. Bo Szostak odchodzi w zapomnienie. Teraz jest gwiazda na Piotrkowskiej i nasz film. Dobrze by było, żeby jeszcze udało się zarejestrować w Filharmonii Łódzkiej jego „Missę Latinę”, bo to piękna muzyka, a nigdy nie została nagrana. Trafiła do naszego filmu dzięki temu, że udało mi się dotrzeć do ludzi, którzy zarejestrowali na DVD wykonanie mszy w katedrze łódzkiej. To musiało się w filmie znaleźć.

 

Czego, co było ważne, nie pokazałeś?

Sam Zdzisław nie chciał opowiadać o tym, że nie zapisał się do partii i przez to nie przyjęto go do Związku Kompozytorów Polskich. Mocno to przeżywał, ale nie chciał dzielić się tym ze światem. Trudno też powiedzieć, że był prześladowany przez komunistów. Sprawował kierownicze funkcje, wyjeżdżał z orkiestrą na Zachód.

 

Dlaczego „Partytura w głowie”?

Tytuł zaczerpnęliśmy z artystycznego motto Zdzisława Szostaka, który mawiał: „Trzeba mieć partyturę w głowie, a nie głowę w partyturze”. Podczas dyrygowania nie używał partytury, nie miał na pulpicie zapisu nutowego. Każdego utworu, którym dyrygował, uczył się na pamięć, na przykład jadąc tramwajem do filharmonii.

 

Jaki byłby ten film, gdybyś miał nieograniczony budżet?

Nic by to nie zmieniło. Co potrzebowałem i co mogłem mieć, to miałem. Może przydałoby się 30 tysięcy więcej, ale nieograniczony budżet w niczym nie zmieniłby mojej sytuacji. Materiałów archiwalnych nie miałbym, bo ich nie ma. Więcej rozmówców nie potrzeba, bo by się te wypowiedzi już nie zmieściły, a dłuższy film zanudziłby widza. Jest jedna rzecz: może sfinansowałbym profesjonalne nagranie „Missy Latiny”.

 

Jak twój film jest odbierany?

Jesteśmy zaskoczeni tak pozytywnym odbiorem, choć oczywiście liczyliśmy, że film będzie się podobał. Został odczytany tak, jak go zapisaliśmy, zgodnie z naszymi intencjami. To szok – cztery dni po premierze, a wciąż jeszcze ktoś dzwoni, pojawiają się kolejne pozytywne wpisy na Facebooku. Czego mogę chcieć więcej? Chyba tylko, żeby producent stanął na wysokości zadania i zapewnił dystrybucję filmu w telewizji i na festiwalach. Pozytywne reakcje dodają mi energii. Mam kolejne pomysły, bo choć jestem na emeryturze, wciąż chce mi się robić filmy i podczas zdjęć odżywam.

 

 

 


Project by Betinho
Wszelkie prawa zastrzeżone