- Schematy i możliwości -
|
Wczoraj w Zakopanem zakończył się Przegląd
Filmów o Sztuce
Nie
było na przeglądzie filmu oryginalniejszego niż wyświetlany pierwszego
dnia wizyjny film Andrzeja Papuzińskiego o Tadeuszu Brzozowskim pt.
“Brzuch”, który dostał Grand Prix w Zakopanem w 1980
Nagrodzony film o Le Corbusierze był w konwencji mataforycznej,
o Dudzie-Graczu – w realistycznej. Oba wykonane poprawnie i oba
zdecydowanie za długie.
Polskie filmy o sztuce z ostatnich kilku lat robione są według dwóch
schematów. Jedne mają charakter “poetyckich” impresji, w których autorzy
chcieliby pokazać własną, a więc oryginalną interpretację jakiejś
twórczości. Inne mają charakter relacji dokumentalnych, które pokazują
“życie i twórczość” artysty.
Z 40 filmów ponad połowa poświęcona była sylwetce jednego artysty. W
każdym niemal zastajemy go przy pracy, słyszymy jego zwierzenia, widzimy
migawki przyrody, która go zainspirowała (zbyt często są to fale bijące o
brzeg). Kilka tylko wyłamuje się ze schematu. To m.in. film o Ernie
Rosenstein (reż. Maria Zmarz-Koczanowicz), w którym artystka czyta swoje
wiersze (niepotrzebnie zastosowano pretensjonalny zabieg czytania tych
samych wierszy równocześnie przez aktorkę). To także pełen konkretu i
prawdy film o Jerzym Szajnie (reż. Włodzimierz Gołaszewski). Szajna po
prostu opowiada o swoich przeżyciach wojennych. Twórcy filmu wydawało się
oczywiste, że tę relację powinny ilustrować jego prace plastyczne. Ale to
wcale oczywiste nie jest.
Podobnie jest z inną rzeczywistością – ze schematycznie stosowaną
ilustracją muzyczną. Jednym z niewielu filmów, który operował dźwiękiem
świadomie, był – moim zdaniem najlepszy – film Daniela Szczechury o
Henryku Tomaszewskim. Kiedy artysta mówił, nie było słychać dręczącego tła
muzycznego. Kiedy przez ekran przesuwały się jego plakaty – muzyka była
dozowana oszczędnie. Muzyka w filmie o sztuce jest schematem – pozornie
ułatwia percepcje, a w rzeczywistości może nawet kaleczyć odbiór obrazu.
Film o Tomaszewskim miał jeszcze jedną zaletę – był dowcipny i
bezpretensjonalny, co nieczęsto się polskim filmom o sztuce zdarza.
Ich autorzy mają raczej wstręt do filmów edukacyjnych. Nie lubią prostego
przekazu, tak merytorycznego, jak formalnego. Nie lubią też dynamiki. Wolą
przydługie ujęcia, atmosferę niesamowitości i snu. Wolą nadmiar od skrótu.
Chcą tworzyć filmy metafizyczne. Jednak w takiej postawie tkwi
niebezpieczeństwo. Tak zwana impresja – czy to oparta na wodzeniu kamerą
po obrazie, czy na wymyślnych technicznych trickach – najczęściej kończy
się niepowodzeniem. Obraz ma duszę, której kamera nie jest w stanie
uchwycić, szatkując go na części i wprawiając je w ruch wirujący za pomocą
komputera. Wspaniały obraz Memlinga na ekranie wygląda jak kiczowata
pocztówka. Znika gdzieś mistycyzm, spłaszcza się głębia. Jak więc pokazać
duszę malarstwa i w ogóle duszę?
Z zakopiańskiego przeglądu wynika, że twórcy filmów mają trzy możliwości.
Jedna to droga prostoty i redukcji, której przykładem jest film Szczechury
o Tomaszewskim. Druga, trudna do naśladowania, możliwość to tworzenie
własnej, spójnej wizji filmowej twórczości – wskazał ją film Papuzińskiego
o Brzozowskim. Trzecia to rzetelny film oświatowy, dobry reportaż, który
potrzebny jest zawsze (było kilka takich filmów na przeglądzie – o
krakowskim baroku Andrzeja B. Czuldy, o Malczewskim Pawła Sosnowskiego).
Wszystkie formy pośrednie są tylko nijakie.
DOROTA JARECKA
|