- Tryptyk o trzech obliczach Lubomierza ... -
|
OBLICZE PIERWSZE -
Małe senne miasteczko, gdzieś na krańcu kraju. Po
pustych uliczkach hula marcowy wiatr zawiewając drobiny kurzu i mdły swąd
dymu,
nadlatujący z odległego komina. Od czasu do czasu w mijanym zaułku
przemknie spłoszony kot lub pies, na wszelki wypadek jednak jeżąc sierść
na karku. Ot, tak na powitanie! Na rynku otoczonym kolorowymi kamieniczki
z podcieniami, pamiętającymi zapewne XVI i XVII wiek wznosi się na
środku, niczym wyspa na oceanie, okazały klasycystyczny ratusz. Spotykamy
tu trochę ludzi, co może świadczyć, że nie jest to księżycowa oaza, tylko
żyjące swoim rytmem małe, spokojne miasteczko. Cisza, której nawet nie
mącą przyciszone rozmowy mieszkańców krążących po rynku, robiących zakupy,
załatwiających swoje sprawy lub zupełnie tak po swojsku delektujących się
złocistym miejscowym piwem. Cisza... dla mnie przybysza ogłupiałego
wielkomiejskim pędem, szumem i idiotycznym żywiołem wielkiej metropolii,
zbawienna. Nic dziwnego, że napawam się nią głęboko, mając przez chwilę
złudzenie, że znalazłem się w innej czasoprzestrzeni. Potem łapię się na
tym, że przez moment zazdroszczę mieszkańcom, że mogą sobie tutaj tak
błogo żyć. Jednak wiem, że ja sam chyba nie umiałbym tutaj egzystować,
mając zakodowane w genach tamto zwariowane życie.
Rozglądając się ciekawie, przemierzam uliczki
miasteczka wraz z Darkiem Milińskim, który mnie tutaj przywiózł. Szukam
plenerów i obiektów zdjęciowych do swojego najnowszego filmu, właśnie o
Darku, o jego sztuce, o jego pasji i życiu. On ma tę przewagę nade mną, że
jest u siebie, że znają go tu wszyscy, ale i ja nie jestem bez szans, bo
patrzę na wszystko tutaj bardziej obiektywnie, bardziej chłodnym okiem. No
cóż, rutyna...
Obiekt, do którego przywiózł mnie Darek, to stary,
chyba neogotycki kościółek poewangelicki, dziś jednak zupełnie opuszczony.
W środku pusto, jeżeli nie liczyć sterty desek i duchów przeszłości, które
gdzieś tutaj wibrują w powietrzu, pomiędzy opuszczoną nawą, a drewnianym
prospektem. Jestem zachwycony. Już oczami wyobraźni czuję magię tego
miejsca. Tak, to jest to, czego szukałem, co może być dekoracją do
pierwszej sceny mojego filmu, równie a może nawet bardziej odległej w
czasie niż to zapomniane przez anioły sacrum.
W drodze powrotnej rozglądam się ciekawie, starając
się zapamiętać jak najwięcej. Mam pamięć fotograficzną i to co zapamiętam,
koduje się w niej na zawsze. Gdzieś z boku widzę fasadę barokowego
kościoła z XVIII wieku, który podobno zalicza się do najładniejszych
śląskich budowli barokowych. Szkoda, że brak mi czasu aby go zwiedzić.
Może innym razem...?
Gdy z rykiem silnika wyjeżdżamy z miasteczka,
żegnają nas zaciekawione spojrzenia mieszkańców, ujadanie psów i
zachodzące powoli gdzieś za kłębiaste chmury słońce, które niebawem
zamienią się w ulewny marcowy deszcz.
Jestem pewien, że jeszcze tu wrócę...
OBLICZE DRUGIE -
Stary kościółek poewangelicki, jakby za dotknęciem
czarodziejskiej różdżki ożył nagle, zapełnił ludźmi, rozjaśniał blaskiem
świec i reflektorów, a duchy przeszłości odżyły jakby na nowo. Mroczna
dotąd fasada rozbłysła nikłym blaskiem światła reflektorów, wydobywającym
na niej podłużne tajemnicze cienie. Spokojny dotąd placyk przed dawną
świątynią zaiskrzył gwarem i krzątaniną ekipy, rozwijającej oświetlenie,
ustawiającej kamerę, aktorami z grupy teatralnej Pławna 9. Dalsze
otoczenie ginie jednak w mroku październikowego wieczoru, skrywając
stojące tam samochody załadowane kostiumami. Spokojne miasteczko po raz
kolejny staje się planem filmowym, jednak nie filmu fabularnego jak to
onegdaj bywało w przeszłości, lecz tym razem dokumentalnego.
W mrocznym wnętrzu kościółka zainscenizowany ołtarz
tonie w istnej powodzi grubych świec, stwarzając trochę surrealistyczną
scenerię. Ale taka atmosfera jest uzasadniona treścią realizowanego filmu
– filmu o magicznym świecie, fascynującej osobowości i oryginalnej
twórczości Dariusza Milińskiego, malarza, rzeźbiarza, poety, inicjatora
plenerowych spektakli teatralnych, tak samo niezwykłych, jak niezwykłe są
jego obrazy. Film mający być w swoim założeniu misterium o sztuce i
życiu szczęśliwym, bo trop zakodowany w języku narracji jego obrazów, w
symbolicznym universum świata prowadzi wprost do średniowiecznego Święta
Głupców, które narodziło się jako zimowa ekstrawagancja stanowiąca element
odwróconego porządku czasu karnawału. Było widowiskiem wesołych wagabundów
– goliardów, którzy stworzyli rubaszną, groteskową parodię wspólnot
religijnych, obrzędów i praktyk kultowych, wykorzystujących maskę będącą
oznaką zmiany społecznej pozycji. Były one związane z pewnymi elementami
liturgii, a po drugie – eksponowały i dowartościowywały tych wszystkich,
którzy mogli stawać się obiektem kpin. Jest to tak zbieżne ze sztuką
uprawianą przez Milińskiego, że stanowić będzie klamrę filmu o nim.
Tak, jak gęstnieje sztuczna mgła na planie, tak zagęszcza tłumek
gromadzących się zaciekawionych mieszkańców, przyglądających kolejnym
„nawiedzonym filmowcom”, którzy wprowadzili trochę zamieszania w ich senną
rzeczywistość. Są do tego przyzwyczajeni - spokojne miasteczko planem
filmowym było już w roku 1958, gdy Kazimierz Kutz realizował tu
nowelę „Wdowa” ze swojego „Krzyża Walecznych”. Potem
zaglądali tu jeszcze i inni; Marek Ciecierski z „Maratończykiem”,
Piotr Łazarkiewicz z „Kocham kino”, Teresa Kotlarczyk
z realizacją filmu „Zakład”. Jednak najbardziej przeżywaną
realizacją byli „Sami swoi” Sylwestra Chęcińskiego i dalsze
części tej „trylogii”, z którą mieszkańcy związali się na zawsze.
Gdy
późną nocą opuszczamy gościnne miasteczko, z warkotem samochodowych
silników przemykając przez zatopione w nikłym świetle latarni uliczki i
opustoszały rynek, żegnają nas oświetlone okna domów i ujadające w ich
sąsiedztwie psy. Na ciemno granatowym niebie tkwi wpięty księżyc...
OBLICZE TRZECIE -
Małe rozbawione miasteczko skąpane w prażącym - niczym na pustyni Gobi –
sierpniowym słońcu. Nie ma już spowitych w senności uliczek i prawie
opustoszałego rynku, nie szczekają rozleniwione psy, które przezornie
zaszyły się w najgłębszych kątach swoich bud. Nawet wylegujące się
zazwyczaj na słońcu koty, czmychnęły gdzieś w znane tylko sobie dziury.
Miasteczko żyje – nie, to mało powiedziane – bucha,
tętni i kipi zabawą, radością, tłumami, które nie wiadomo gdzie się
zaczynają, a gdzie kończą. Rzeka ludzi przelewa się uliczkami, spiętrza
przy rynku, który nagle robi się jakiś za mały, rozsadza go, napiera na
stojące w odświętnej szacie kamieniczki, które odbijają echem kolejny
koncert na wielkiej scenie, wybudowanej w jednej z pierzei. Kolejny VI
Ogólnopolski Festiwal Filmów Komediowych trwa. Festiwal, który z
małego sennego i nieznanego szerzej miasteczka, uczynił polską stolicę
komedii i rozsławił je wśród entuzjastów tego filmowego gatunku, a
klasycystyczny ratusz zamienił na parę dni w festiwalowe centrum. Przez
cztery dni toczy się więc tętniące festiwalowe życie, a to za sprawą
sporego zastępu popularnych aktorów, reżyserów, jednym słowem filmowej
braci różnorodnej specjalności. Na olbrzymich scenach, które wyrosły
niczym grzyby po deszczu coś dla ducha – występy licznych zespołów,
kabaretów, artystów prezentujących wszelki repertuar słowno-muzyczny. Dla
oczu – projekcje filmowe, toczące się na wielkich rozpiętych ekranach, zaś
dla ciała i pokrzepienia niezliczone stoiska gastronomiczne i piwiarnie,
dla drenażu kieszeni stragany z dobrem wszelakim. Akcja toczy się dalej;
aktorzy rozdają autografy i uśmiechy, jedno i drugie bardzo szczodrze i
licznie – tak więc, zadowoleni są i łowcy autografów i amatorzy wspólnej
fotografii z uwielbianą przez siebie gwiazdą. I tak przez kolejne dni trwa
wypełniony programami festiwal, zamieniając to przemiłe miasteczko w
kipiący tygiel, w istną Wieżę Babel. A w zaułku za ratuszem, obowiązkowe
miejsce pielgrzymek, Muzeum Kargula i Pawlaka, bohaterów „trylogii”
Chęcińskiego, a tam z pietyzmem przechowywane filmowe rekwizyty: pług,
który
zaorał pawlakową miedzę i kosę, która prześwięciła kargulowe żebra. Słynny
karabin, z którego zamek „wylata”, a nawet granaty przechowywane przez
pawlakową babcię na czarną godzinę.
I, gdy tak przepycham się przez ten rozwibrowany
tłum, co wcale nie jest takie proste, bo napiera z lewa i prawa, skręca
się i wije wokoło, z podziwem myślę o organizatorach i pomysłodawcach tego
festiwalu, o ich wielkiej pasji w jego tworzeniu i ogromnej gościnności,
której mam możliwość jako gość doświadczać. Bo chociaż nie jestem
fabularzystą i nie nakręciłem nigdy w życiu komedii, to jednak za ich
sprawą jestem zaproszony i mam tu swoje pięć minut. W poewangelickim
kościółku – gdzie wibrują duchy przeszłości – a teraz znany fotografik
otworzył artystyczną galerię „Za miedzą”, pokazywany był mój film
„Wpinanie księżyca”, a potem odbyło się bardzo sympatyczne spotkanie z
widzami. I było mi przyjemnie i było mi miło, bo pozostawiłem w tym
miasteczku jakiś swój malutki ślad. Być może, wpiąłem w ciemne niebo
nad miasteczkiem swój malutki księżyc...?
A, gdy potem trochę zmęczony dniem pełnym wrażeń,
wstępuję na piwo pod wielki namiot, przyglądam się z zaciekawieniem
trzeciemu obliczu tego miasteczka, jego sile w utrwalaniu własnej legendy
i wierze, że w przyszłości będzie jeszcze lepiej. A jednak ( może to
zasługa wypitego piwa ) pośród tego święta, bądż co bądź związanego z
filmem fabularnym, wyłazi ze mnie rogata dusza dokumentalisty. Nie mogę
bowiem oprzeć się myśli, że bardzo chciałbym nakręcić film o tym
miasteczku, taki właśnie tryptyk o jego trzech obliczach. Film sprzedawany
tu podczas festiwalu, na kasetach, w dziesiątkach, setkach egzemplarzy....
Marzenia, marzenia...!
Rozjaśniające czarne niebo kaskady fajerweków,
zwiastują jednak koniec kolejnego święta. Rozbłyskujące w górze ferie barw
układające się w wielokolorowe wzorce – niczym wodospady – spływają ku
ziemi, by na ich miejsce wytrysnęły wciąż nowe i nowe...
Żegnając to gościnne miasteczko i poznanych w nim
przyjaciół, zastanawiam się w duchu, czy dane mi będzie powrócić tutaj za
rok?
Andrzej B.Czulda
reżyser filmu „Wpinanie księżyca”
Łódź 2002.
|