Domki z drewna i kamienia, jak z bajki o chatce na
kurzej nóżce. Pilnują masywnych zabudowań gospodarczych pamiętających
czasy Reichu. Drogę na posesję wskazuje wielki srebrny półksiężyc z
blachy. Na podwórzu niszczeją pod gołym niebem drewniane rzeźby. Rdzewieją
metalowe rekwizyty i elementy scenografii. Tak ma być. Drewno, które
„wyszło z ziemi” i spełniło się jako dzieło sztuki, po latach wraca pod
ziemię. Zamyka się odwieczny cykl natury.
Darek Miliński, „całoroczny kolędnik”,
szanuje naturę, święta i tradycje. Wszystko musi mieć swój czas, jak w
przyrodzie.
Wieś leży kilkanaście kilometrów za Lwówkiem
Śląskim. Od południa we mgle majaczą na horyzoncie Sudety. Posesja
Milińskiego na krańcu wsi, po lewej stronie drogi wiodącej do niemieckiej
granicy (adres: Pławna 9, tak też nazywa się założona przez Darka grupa
teatralna). Goście przyjeżdżają cały rok: latem na plenery plastyczne,
wiosną do pomocy przy realizacji spektakli. Przyjaciele, sympatycy i spore
grono adeptek, twórcy zbuntowani, albo na zbuntowanych pozujący, malarze,
rzeźbiarze, muzycy, aktorzy, profesjonaliści i amatorzy, „Różni tacy”
ledwie wiążący koniec z końcem, a inni już z niezłą pozycją. Przybywają z
Wrocławia i Lublina, z Krakowa i Łodzi, do domu pełnego dzieci, obrazów i
bibelotów. Zimą wpadają, by pomilczeć w towarzystwie gospodarza, przy
którego niepohamowanym słowotoku dobrze się milczy w gromadzie, bo „życie
jest jak tort spożywany wspólnie”. Monologowanie to Darka pasja. Mógłby
leczyć entuzjazmem: „Przeszedłem przez wódkę i narkotyki, a teraz żyję
zachwytem”.
Do malowania i rzeźbienia zawsze zakłada „zbroję”.
Ma ciuchy na klimaty łagodne, ma i takie „na wojnę”, gdy idzie walczyć o
swoje niezliczone pomysły. Zimą zamyka się na całe dnie i noce w pracowni.
Malując, przemawia do powstających obrazów, potem lokuje je w prestiżowych
galeriach w wielu miastach Polski. Wiosną przygotowuje ze swoim zespołem
plenerowe spektakle, które gra przez lato i jesień na festiwalach
krajowych i zagranicznych. Niezależnie od artystycznych zalet, cała ta
działalność to zręczne przedsięwzięcie marketingowe. Przykład, jak kultura
może lawirować na burzliwym oceanie gospodarki rynkowej.
Andrzej B. Czulda,
dokumentalista, autor filmu o Milińskim pt. „Wpinanie księżyca”
(prezentowany w Tv Polonia i na festiwalach w Krakowie, Neubrandenburg i
Teplicach) mówi: „Darek nie jest materiałem dla dziennikarza, raczej dla
innego artysty. Powinno się o nim napisać powieść, a nie robić reportaż”.
Monolog Milińskiego to prawie gotowy materiał
literacki: „Chodzę bardzo blisko człowieka, blisko jego lęków i cierpień.
Szukam naiwności, słów struchlałych, przytulenia. W kulturze jest teraz
dużo śmiecia i destrukcji, dużo nudy, zblazowania, ale to się zmieni.
Skończy się robienie sztuki z niczego, nadętej, bez życia, świńskiej!
Sztuki, w której nie ma ciebie, i gdzie nawet nie możesz sobie wyobrazić
siebie jadącego na świni! Bo ty potrzebujesz niedopowiedzenia, dyskretnego
nieba w kolorze fiołkowo-różowym, idyllycznych obrazów, o których
zapomniałeś, że są ci niezbędne do życia! Jeszcze pamiętam z dzieciństwa
autentyczną wieśniacką fajowość. Jechałeś autostopem i dostawałeś
zsiadłego mleka, albo gotowaną brukiew. Świat był bez fotokomórek i kamer
video, które dzisiaj zamieniają, nie tylko mieszkania, ale i dusze ludzkie
w fortece. Zauważ, że dziewczyny, które tam pracują, musza być
nieefektowne, żeby oko nie miało na kim spocząć, bo tam masz wpaść na
chwilkę, zjeść i zwalniać miejsce dla następnego!”
Darek nie może się pogodzić, że wszyscy mówią o
walce ze złem, a zła jest coraz więcej. Przemoc w telewizji wymknęła się
spod kontroli. Dzieciaki też mogą mu się wymknąć, dlatego Darek ma tylko
trzy kanały w swoim telewizorze. Zanim dorobił się własnych, myślał, że
„dzieci to takie chrząszcze, którym trzeba tylko dać jeść i kupić buty”.
Teraz widzi, że to pełnokrwiste osobowości i należy je szanować. Człowiek,
w swojej najgłębszej, dziecięcej naturze, nie ma potrzeby, by sycić się
podglądaniem w telewizji, skoszarowanej na trzy miesiące, grupy bęcwałów.
To media wywierają na niego tę presję, intensywna promocja sprawia, że się
poddaje i tę niezdrową „wieprzowinę” je.
Świnia – jest jedną z kluczowych postaci mitologii
Milińskiego. W spektaklu „Sen rybaka” tłusty świniak, prowadząc upiorny
wehikuł przypominający nieco kombajn, polewa ziemię kolorowymi
chemikaliami, podczas gdy zwykła, słowiańska rodzina nie może spożyć
skromnej kolacji. Ta przejmująca „donkiszoterska” wizja chciwości i
głupoty, może być glossą do... całkiem aktualnych dyskusji o rolnictwie i
ekologii.
Drugim elementem mitologii Darka są domki. Uwielbia
je stawiać dla uczestników warsztatów plastycznych. Pełno też ich na
obrazach. Może to przejaw utajnionego lęku przed bezdomnością? Darek
urodził się w Cieplicach, w 1957 r. Rodzice przyjechali na Dolny Śląsk ze
zburzonej Warszawy, za chlebem. Mieszkali w Sobieszowie, pod Śnieżką.
Darek chciał wyrwać się z biedy, z alkoholizmu, który widział w swoim
otoczeniu, uciekał z domu, włamywał się do piwnic, kradł ogórki w
słoikach, żeby zaspokoić głód. Nie był grzecznym chłopcem. Spał w
schronach, w górskich jaskiniach. Jego rekord to dwa tygodnie „na
ucieczce”. Rodzice nie zawsze go szukali. Zamknięty w sobie, skłócony,
zbuntowany, wybierał samotność, jako sposób na przetrwanie.
Do malowania wciągnął go starszy brat, pierwszą
wielką fascynacją była twórczość Bronisława Linkiego. Pierwsze wernisaże
miał w połowie lat 70. Gdy ogląda się jego dzisiejsze obrazy, skojarzenia
narzucają się same: Bosch, Breughel, Chagall, że współvczesnych:
Maśluszczak, Duda-Gracz, Stasys... Darek jednak tłumaczy, że kiedy
kształtowały się jego wybory artystyczne, po prostu nie znał tej
twórczości. Może rekwizytornia obrazów wydaje się podobna, ale na przykład
Duda-Gracz jest bardziej satyryczny, gorzki. Stasys bardziej oschły,
„formalistyczny”. U Milińskiego obraz jest spektaklem. Aż chce się w niego
zagłębić, pobyć razem z bohaterami w ich struchlałych rewirach, otworzyć
się, oswoić, rozbroić lęki, wlać w siebie ich poezje i nadzieję...
Chłopiec niesie w szkolnej teczce sierp księżyca. Ludzie z nosami Pinokia
wiozą wielki księżyc na wózku (zapewne, żeby wkleić go w niebo)...
Darek mówi o wystawie w BWA w Tychach, którą miał
wspólnie z malarzem abstrakcyjnym: „Nagle te moje obrazy tak się tam
skuliły, stuchlały, zaczęły gadać zupełnie innym językiem, wyglądały jak
strupy. Ich nie można składać ze Stażewskim czy Opałką, ja jestem
pierwotniak, a one są podwórkowe. Nowoczesnej sztuki szokowej, pełnej
tanich chwytów, bezwstydnych, naruszających tabu ludzkiego organizmu, nie
rozumiem. Ja wstydzę się siebie nawet w toalecie”.
Teatr to już późniejszy etap. Powstał z marazmu i
braku perspektyw. Był rok 1995: Darek przyłapał się, że za długo
przesiaduje przy piwie (bo latem nie da się za długo przy sztalugach),
powziął więc myśl o teatrze. Był już wtedy otoczony ludźmi, którzy czegoś
oczekiwali od swojego lidera. Spektakle plenerowe, w czasie których
„wcinał się” aktorom w dialogi, ogladał już wcześniej, na festiwalach
organizowanych przez Alinę Obidniak w Jeleniej Górze. Potem robił maski
dla Teatru Klinika Lalek. „No, i w końcu zaczęliśmy zasuwać te swoje
kukiełki!” Teraz Pławna 9 jeździ po Europie, ale wielkie festiwale Darka
nie kręcą, pozostał prowincjuszem. Nie pcha się do Niemiec po jeden
artykulik w gazecie. Nie lubi być odświętną kokardą, choć w Średniowieczu
teatr misteryjny zaczął się właśnie od świętowania. Woli klimaty
podwórkowe, jarmarczne” wszystko ma być „zrobione fiku-miku, z kasztanów,
patyczków i deseczek, sposobem gospodarczym”.
Teatr stał się dla niego szkołą wspólnoty. Ma
szczęście żyć w regionie o dużych ambicjach kulturalnych, gdzie tworzy
wielu autentycznych artystów. Podkreślają to wszyscy przyjaciele Darka.
Tadeusz Dzierzyc
szef powiatowego Domu Kultury w Lwówku Śląskim:
„Między Darkiem a tym, co robi, panuje idealna zgodność. Jest jądrem
krystalizacji dla miejscowego środowiska, nie tylko dla plastyków.
Niedawno do pobliskiego Bolesławca wrócił z Paryża mim Bogusław Nowak,
który występował z Marcelem Marceau i z Michaelem Jacksonem. Oczywiście
natychmiast przykleił się do Pławnej. Lwówek Śląski to bardzo ciekawe
miasto, prawdziwy tygiel ludnościowy. Mamy jeden zespół regionalny złożony
z repatriantów z Polesia, drugi tworzą osiadli tu górale ze słowackiej
Czadcy. Mamy też przysłowie: Jak we Lwówku rzucisz kamieniem na rynku, na
pewno trafisz w gitarzystę”.
Olgierd Poniżnik –
burmistrz pobliskiego Lubomierza i poseł SLD – poznał Darka przed 10 laty:
„Zawsze był twórczy, nawet kiedy nie szło mu w życiu, nie oklapł.
Bezpośredni, bez kumktatorstwa, wiecznie improwizuje. Mieści się
znakomicie w strategii promowania regionu przez kulturę. Lubomierz słynie
z Muzeum Kargula i Pawlaka (kilkanaście tys. sprzedanych biletów rocznie)
i z Festiwalu Polskich Komedii Filmowych, imprezy nie sztampowej, gdzie na
otwarcie, zamiast przecięcia wstęgi, jest piłowanie płotu, dyplomy są z
dachówek, a nagrody to galwanizowane granaty F-1. Region stoi kulturą”.
Posiadanie „własnego” teatru wprawia mieszkańców
Pławnej w pewną kontuzję, ale dla członków zespołu jest solidną szkołą
życia. Sporo jeżdżą, są bardziej wyedukowani i pewni siebie. Gdy ktoś nie
dojedzie na występ o czasie, Darek każe z marszu wejść w spektakl komuś
nowemu: „Mówię, że ma grać drzewo, bo taka jest konieczność. Daję mu
zielone ubranko, zieloną peruczkę. On pyta: Ale co, jak?! Ja na to: Nie
wiesz, jak się gra drzewo? Jesteś najpierw mały, spektakl trwa, ty
rośniesz... A on drzew nasadził się w życiu mnóstwo i wie, jak drzewo
rośnie i improwizuje, wygina się, kręci biodrami na wietrze, rośnie... Po
miesiącach takiej roboty mówi już innym językiem. Wczoraj rozmawiałem z
kolegą „złotą rączką”, który mi pomaga w budowie domków i gra w paru
spektaklach. I nagle on wyjeżdża z jakimś takim słowem... chyba:
adekwatny... ale nie reaguję, żeby go nie płoszyć, żeby nie poczuł, że
władował się w nie swój barak...”.
Na wspólnotę składa się mnóstwo osób, Darek wymienia
kilka: Grześka Szymczyka (malarz i rzeźbiarz), Gosię Lemiszewską
(nauczycielka), Lesia Wiśniewskiego (zakonnik), Michała (rolnik), Marka
Dyjaka (wielce utalentowany balladzista). Nie zapomina też o prawdziwej
rodzinie. Opowiada, jak rozleciał im się pierwszy domek, jak żona i
synowie stopniowo wciągali się w cygański los i nabierali pewności siebie,
jak zamiast godzin przy telewizji, spędzali czas w teatrze życia...
W lwóweckim Domu Kultury trwa premiera filmu
Andrzeja Czuldy „Wpinanie księżyca”. Scena: Darek z pasją, niemal z
nienawiścią, zamalowując obraz czarną cieczą. Potem starannie wciera ją w
płótno, resztę zbiera ścierką. To tylko werniks, chodzi o efekt
„postarzenia” obrazu, nadania mu głębi. Inna scena: wielkiej, smutnej
kukle aktorzy wyjmują serce z rozcięcia w szacie, po chwili kradnie je
sprytny rzezimieszek. Potem grupa „prasłowiańskich” chłopów kąpie w wannie
kukiełkę dziecka... A po filmie gratulacje, śpiewy, bankiet. W menu:
maczanica – regionalna potrawa dolnośląska, prosto z Polesia (rodzaj
naleśników polanych gorącym sosem ze smalcu i śmietany – balsam dla
wątroby).
Miliński chyba ma na dzisiaj dosyć uznania i
gratulacji. Są przecież to jego słowa: „artystą brukwiowym, żołędziowym
ludkiem”. Stoi przy oknie (przez okno wpada lwówkowski księżyc) i Darek
nagle pyta: „wiesz, jaki jest zapach ciętego drewna bukowego?”
Lunatyczna sytuacja, nostalgia za czymś prostym,
jednoznacznym, jak raj utracony. Impreza się kończy, ktoś cicho brzdąka na
gitarze, gasną rozmowy. Usiłuję sobie przypomnieć, jak pachnie cięte
drewno bukowe.
„Kiedy w nocy, sam w warsztacie, tnę piłą drewno do
scenografii, wiesz, wiesz, jak tam pachnie? Jak w niebie!”
Tomasz Bieszczad
|